Takich domów, jak ten Marii, już na wsi prawie nie ma. Jeszcze tylko miastowi zachwycają się urodą ludowego rzemiosła, które odchodzi w niepamięć.
Dom obok przyjaciółki
Chciała mieć dom obok przyjaciółki. Razem jeździłyby na weekendy. Gdy trafiła do Czarnowca, zauroczył ją taki jeden, stojący pośród wysokich drzew. W środku wyglądał tak, jakby ktoś wstał przed chwilą od stołu i zaraz miał wrócić. Drewniane bale też były w bardzo dobrym stanie, jak na stuletnią chałupę. Niestety miał aż trzynastu spadkobierców, którzy nie byli jednomyślni. Jedni chcieli go sprzedać, drudzy nie. Dopiero po sześciu latach zdecydowali się. I tak rok 1997 okazał się dla Marii szczęśliwy. – To był jeden jedyny moment w życiu, kiedy miałam pieniądze – mówi. – Jestem niegospodarna i nigdy więcej już taka okazja by się nie powtórzyła.
Trudny remont starej chaty
Zaczęła remont. Zatrudniła elektryka, dekarza, kowala, który zrobił na wzór starych ręcznie kute zawiasy. I oczywiście konserwatora zabytków, kuzyna Piotra. Bez niego nie dałoby rady. Pomagali też sąsiedzi. Dużo prac wykonał pan Stach, sąsiad zza płotu. Gdy po roku pracy przyjechał do niej bliski przyjaciel, nie mógł się nadziwić. – Była rudera, jest dom – powiedział z uznaniem. Urządziła go meblami, które zostały w chacie i kupionymi na targach staroci. Przywiozła z Warszawy swoją wspaniałą kolekcję sztuki ludowej. Tylko najcenniejsze okazy zostały w mieście. Gdzie nie spojrzysz, leżą kolorowe kapy, poduchy, kwiaty z karbowanej bibułki, wiszą obrazki, dewocjonalia, patrzą rzeźbione drewniane baranki, aniołki, pieski i kotki. Ich zbiór ciągle się powiększa. – Pasje chłopomańskie wyssałam z mlekiem matki, ale skąd wzięło się to u niej, Pan Bóg jeden wie – mówi Maria.
Pierwszą rzeźbę kupiła jakieś 25 lat temu. Dla mamy pod choinkę. To był Chrystus Frasobliwy z Cepelii na Starym Mieście zrobiony przez Ryszarda Sęka. Miał utrąconą stopę, więc dostała upust. – Na figury z nieutrąconymi stopami nie było mnie wtedy stać – śmieje się Maria. W każdym razie dał początek kolekcji. Jej ulubionymi twórcami są dziś malarka Katarzyna Gawłowa i rzeźbiarz Józef Zganiacz. I ich prac ma najwięcej.
Dom (nie) tylko na weekend
Chata miała być na weekendy, taka letniskowa przystań. Ale kiedy pojawiły się zwierzęta, Maria wiedziała, że w Czarnowcu zamieszka, a gościem będzie w Warszawie. Na szczęście nie musi pracować od godziny do godziny.
Jest tłumaczem symultanicznym, jeździ na międzynarodowe konferencje, które przekłada na gorąco z angielskiego na polski. Ale na wsi czuje się najlepiej. Choć życie tutaj jest trudniejsze. Wizyta w sklepie czy na poczcie to cała wyprawa. Nic nie jest w zasięgu ręki, oprócz jednego – wspaniałej przyrody. A w końcu o to właśnie chodzi.
Zwierzęta, zaraz po chłopomanii, to następna jej „dolegliwość”. Mieszkają z nią koty i psy. Co się jakiś przybłąka, zostaje. Tak jest im tu dobrze. Jest samotnik Burasek, płochliwa Stefanka, waleczny Pasik, suczka Szalona Dusia, pies Broj – żywy dowód na absolutny brak zdolności dydaktycznych swojej pani. Są też dwie kozy – Mela i Hesia. Wygląda na to, że imiona mają po pannach Dulskich. Mieszkają w małej szopie. Zwierząt jest o wiele więcej, ale nie sposób wszystkich wyliczyć. Żyją zgodnie, bo na wsi jest dosyć miejsca dla każdego. – Czasami wyjeżdżam na tygodniowe sesje, wtedy zwierzyńcem opiekują się sąsiedzi: Stach, Hania i ich mała córeczka Ola. Po remoncie domu przyszedł czas na dawne zabudowania gospodarcze.
Stodoła dla gości
Stodoła, która w przyszłości ma być dla licznie przyjeżdżających tu gości, została już częściowo wyremontowana. Pokoje dla gości urządziła też w dawnej obórce. – Marzy mi się jeszcze taki dom dla przyjaciół i zwierząt pozbieranych po świecie – mówi Maria. – I warsztaty ludowe, dzięki którym mogłabym zgromadzić więcej rękodzieła. Ratować to, co idzie w zapomnienie. Dzisiaj, absurdalnie, sztuką ludową bardziej zainteresowani są miastowi. Ale ich też jest niewielu. Takim wyjątkiem jest właśnie Maria. Boli ją, że stare tradycje odchodzą wraz ze starymi ludźmi. Widać to na przykład po tkaninach. Dzisiaj nie ma już takiej przędzy i pigmentów. Kto na wsi ma jeszcze warsztat tkacki? A jeśli nawet, to kto w rodzinie potrafi robić tkaniny starymi metodami? Komu się chce zakładać osnowę, farbować przędzę i tkać kolorowe kapy. I ile taka kapa musiałaby kosztować, skoro jedną robiło się całą zimę.
Wiem, bo moja babcia była taką wiejską tkaczką – wróciły do mnie wspomnienia przy okazji wizyty w Czarnowcu. Babcia miała kawałek pola pod lasem. Co roku obsiewała go lnem, który przepięknie zakwitał na wiosnę. Sama go zbierała, suszyła i przygotowywała przędzę. W pierwszą zimę po zbiorze przędła, w drugim roku od jesieni do wiosny tkała. Trwało to bardzo długo, ale efekt był niezapomniany. Pamiętam zapach i delikatność zrobionych przez nią poduszek, ręczników, koszul nocnych. Pamiętam makatki z przysłowiami, na przykład: „Dobra gospodyni dom wesołym czyni”. Zdobiły wiejskie kuchnie. Podobne wiszą u Marii. Ale takich domów jak jej już prawie nie ma. Tylko w skansenach można odnaleźć martwe ślady tego, co tu jeszcze żyje i usiłuje, dzięki Marii, uniknąć przeznaczenia.
Tekst i stylizacja: Grażyna Bieganik
Fotografie: Andrzej Pisarski