Alicja Kołodziej po swój wymarzony dom pojechała na drugi koniec Polski, aż do Żywca. Cieśle byli zaskoczeni, bo wybierała go jak kobieta sukienkę na sylwestra: nowy rok, nowa kiecka, nowe życie.
Po ciemku prawie go nie widać wśród drzew. Choć to zaledwie kilkanaście kilometrów od centrum Warszawy, wyboista droga ostro kluczy po Puszczy Kampinoskiej. Alicja Kołodziej już czeka na ganku. – Zapraszam do mojego nocnego domu – mówi. Dlaczego nocnego? – Bo jestem nocnym markiem, lubię ciemne kolory, często zaciągam kotary nawet w dzień, a odsłaniam w nocy. Las po ciemku wygląda tak tajemniczo. A wieczorami najchętniej wygrzewam się przy kominku albo siedzę na tarasie i patrzę, jak pod dom podchodzi mgła. To moja ulubiona pora dnia, na pograniczu jawy i bajki.
Czasem od strony drzew nadciągają też inni, bardzo żywiołowi sąsiedzi. Dziki. – Zanim postawiłam płot, ryły mi na podwórku! Sąsiedzi się naśmiewali, że mam tu jakąś tajną plantację trufli – opowiada Alicja. – A kiedyś wylazł zza krzaków wielki łoś. Stał i stał przy furtce, a ja dzwoniłam po znajomego, żeby pomógł mi wyjść do pracy. Na takie najście natury nie byłam przygotowana! Jest dziewczyną z Bielan, ale dwadzieścia lat mieszkała na Ursynowie. Impuls do zmian zjawił się nagle. – Oglądałam „Nigdy w życiu”, też byłam akurat po rozwodzie, w nastroju mniej więcej takim jak bohaterka tamtej historii. Ona postanowiła całemu światu udowodnić, że życie można zbudować na nowo, postawiła więc dom. A właściwie górale go postawili. Jak tylko ich zobaczyłam, zaraz pobiegłam do mamy i powiedziałam: „Ja też zbuduję dom!”. A że jestem gwałtowna, dwa dni później oglądałam działkę. Po dwóch tygodniach wystawiłam mieszkanie na sprzedaż i kupiłam kawałek ziemi.
Przed sylwestrem wsiadła w samochód i ruszyła do Żywca szukać swoich górali. Śmieje się, że wybierała chałupkę z katalogu, jakby była sukienką na imprezę. Wpadły jej w oko pomarańczowe ściany. – Ta! – pokazała palcem. – Jadę teraz na bal do Zakopanego, a po powrocie chcę zobaczyć projekt. Bez planów nie wracam – obwieściła ekipie. – I nie wróciłam. Były gotowe na 10 stycznia, więc czekałam u przyjaciół. Do tego stopnia nie miałam pojęcia o sprawach technicznych, że obejrzałam papiery i zapytałam naiwnie: „A kto to jest inwestor?”. „To pani”, sprowadzili mnie na ziemię „moi” górale.
Pozwolenia załatwiła w kilka miesięcy, latem dom w paczkach stał na działce, a po paru kolejnych miesiącach był pod dachem. Na pożegnanie, i na szczęście, cieśle przybili jej przy drzwiach tabliczkę: „A ci, co nas odwiedzają, czego nam życzą, niech sami mają”. Potem, zupełnie jak w filmie, wszystkiego musiała dopilnować, wykłócić się z elektrykiem, który baby nie traktował poważnie. – Tak się któregoś dnia pożarliśmy o deskę rozdzielczą, bo ja chciałam ją ukryć, a on twierdził, że się nie da, że elektryk wypalił: „Nie będę dłużej z panią rozmawiał, poproszę męża”. „To ma pan problem – odpowiedziałam z satysfakcją. – Tu rządzę ja! Jedna pani, żadnego pana!” – wspomina Aleksandra.
Była i druga strona Zosi samosi. Mniej filmowa. Sama bejcowała, lakierowała podłogi i ściany, rąbała cegły do łazienki, sama je układała, a one odpadały, więc siadała, płakała i znów układała. – Ale nie poszłam na kompromis, nie nagięłam marzeń do cudzego gustu. Nikt nie miał prawa się wtrącać. To było moje.
Zimą mogła się wprowadzać, ale czekała na podłączenie gazu. Udało się na prima aprilis. Urządzanie poszło gładko, bo od początku wiedziała, co gdzie postawi. Meble znalazła wcześniej. Wszystko się zaczęło od wrót, które kupiła u przyjaciela Hindusa. – Mają chyba ze 150 lat i pięknie skrzypią. Gdy tylko je zobaczyłam, wiedziałam, że na mnie czekają. O takich drzwiach zawsze marzyłam i jeśli będę się stąd kiedyś wyprowadzać, na pewno zabiorę je ze sobą – zapowiada. A przeprowadzka chyba jest jej pisana, w końcu mieszka w jednym miejscu już siedem lat. – Nowy dom zaczął śnić mi się po nocach. Czuję nawet zapach, bo otoczony jest polami lawendy. I widzę fotel przed kominkiem. Założę się, że gdzieś już na mnie czeka.
Tekst: Joanna Halena
Stylizacja i zdjęcia: Marta Czyńska