Postura zapaśnika, bojówki i wygolona głowa kontrastują z łagodnym tonem głosu i ciepłym uśmiechem. Już po pięciu minutach rozmowy wiadomo, że Bartek Gorzkowski potrafi zachować zimną krew w najbardziej nawet ekstremalnych sytuacjach.
To się bardzo przydaje, jeśli czyjąś życiową misją jest ratowanie gadów – wszelkich rozmiarów i kształtów, niegroźnych i śmiertelnie niebezpiecznych. Oraz mocno podenerwowanych. – Moja rodzina zawsze miała zwierzęta. Trzymali je w domach albo przy nich pracowali. Daleki krewny był zatrudniony w zoo, przy gadach właśnie. Dzięki niemu wkręciłem się w temat – mówi Bartek.
Od 12 lat zajmuje się odławianiem gadzich (ale także płazich i pajęczych) „zbiegów i sierotek” w Lublinie i okolicach. Jest pomysłodawcą pierwszego i jak na razie jedynego w Polsce egzotarium (drugie niedługo zostanie otwarte przy warszawskim zoo), które jest jednocześnie schroniskiem, centrum rehabilitacyjnym i ośrodkiem edukacyjnym. Oczywiście Bartek nie stworzył go sam – pomogli mu przyjaciele, wolontariusze i szeroko pojęte „władze”. – Proszę koniecznie napisać, że prywatna inicjatywa to nie walenie głową w mur, ja jestem najlepszym przykładem. Można się dogadać z miastem, z funduszem środowiskowym, trzeba tylko chcieć.
Malutki i Głodzilla
Zaczęło się od tego, że brakowało miejsca na zwierzęta z interwencji. – Wpadłem na pomysł, żeby przy lubelskim schronisku dla zwierząt zorganizować oddział dla zwierząt egzotycznych – opowiada. – Dzięki współpracy z lokalnym Wydziałem Ochrony Środowiska i dyrektorką schroniska panią dr Bożeną Kiedrowską dosto-sowaliśmy najpierw jedno pomieszczenie, potem drugie. Teraz pracujemy nad trzecim. Wybudowaliśmy także oczko wodne dla żółwi.
Rzeczywiście – trzy małe pokoiki wypchane są po sufit (dosłownie) terrariami. – To jest Malutki – Bartek pokazuje mi legwana z paskudną blizną na pysku. – Jacyś ludzie kupili go dla ozdoby. Ale kiedy biedakowi zrobił się ropień, zamiast leczyć zwierzaka, przynieśli go do uśpienia.
Na szczęście lekarz zadzwonił do nas. Miesiącami walczyliśmy o Malutkiego. Udało się. Tyle że schronisko wydało na jego kurację coś koło tysiąca złotych, a tamci państwo za dwie stówy kupili sobie nowego legwana. Dla nich zwierzę to rzecz. A rzecz zepsutą wyrzuca się i zastępuje nową, ładną.
Dalej mieszka Głodzilla, legwan z krzywicą, w młodości karmiony tylko sałatą. Obok egzotyczna żmija, piękna i diabelnie jadowita, znaleziona na parkingu supermarketu w pudełku oklejonym taśmą. Nagle czuję na sobie czyjś wzrok. To Misia – trzyipółmetrowa pytonica (kiedyś dobije do siedmiu metrów), niekwestionowana gwiazda egzotarium. Właściciel porzucił ją, bo za bardzo urosła. Gdy podchodzę, Misia zwija się i próbuje wydrzeć na wolność. Może jej za ciasno? Moje pytanie wzbudza wesołość Bartka: – Węże lubią ciasne, przytulne miejsca, bo w nich mogą bezpiecznie leżeć i trawić zdobycz. A Misia tak szturmuje terrarium, bo chce na rączki. To niewiarygodny pieszczoch! Ze względu na sympatię do gatunku homo sapiens pytonica jeździ z Bartkiem na wizyty do szkół, przedszkoli, szpitali.
– Założyłem wraz z dwójką przyjaciół, Kacprem i Nadią, fundację Epicrates, która stawia na edukację: właścicieli, sprzedawców, urzędników, ale przede wszystkim dzieci. Trzeba wychować pokolenie odpowiedzialnych opiekunów tych niezwykłych zwierząt. Fundacja organizuje szkolenia dla strażaków i innych służb oraz uczy najmłodszych, jeździmy również do schronisk.
Moda na boa
Sytuacja gadów egzotycznych w Polsce jest coraz gorsza. – Powody? Łatwo je kupić, są tanie, w końcu zarówno kupujący, jak i sprzedawcy niewiele o nich wiedzą – Bartek nie ukrywa rozdrażnienia. – Zawsze powtarzam, że kiedy zachce ci się mieć jakieś zwierzę, szczególnie egzotyczne, musisz najpierw poczytać, co lubi i jakie warunki trzeba mu zapewnić. A gady i płazy są trudne w utrzymaniu. Wszystkie. To nie kot czy pies. Co najwyżej bywają trudne umiarkowanie: gekony lamparcie, boa dusiciele lub węże zbożowe. Ale minimum muszą mieć, a to minimum jest duże. Terrarium, ogrzewanie, oświetlenie, kryjówkę… Gdy zachorują, niewielu jest lekarzy znających się na gadach, a leki są drogie i trudno je podawać.
Po kilku miesiącach nauki (w tym czasie ulotni się słomiany zapał) można przygotować mu dom, a dopiero potem kupić – od wiarygodnego sprzedawcy, nigdy z odłowu. Tymczasem ludzie często kupują zwierzęta z powodu mody albo impulsu. Bo ładne, bo koledzy padną z wrażenia, bo ulubiona celebrytka pozuje z takim do zdjęć… A potem zachwyt mija… – Większość zwierząt, które uratowałem, porzucono – Bartek wzdycha, a Misia usiłuje wpełznąć mu za kołnierz. – Robią się za duże, zbyt kłopotliwe, za drogie w utrzymaniu i szust! Lądują w podmiejskim lasku albo na ulicy. A to dla nich wyrok śmierci.
Smok we wsi
Bartek widział już różne rzeczy. Śmieje się, że nie wyciągał jeszcze węża z ubikacji, ale ze wszystkich innych miejsc chyba już tak. Pokazuje mi wygrzewającą się w świetle specjalnej żarówki żmiję rogatą (bardzo jadowita), która zamiast po piaskach Sahary wędrowała po dworcu PKS w Lublinie. Po drugiej stronie pokoju rezyduje Henio, słusznych rozmiarów waran stepowy, odłowiony w lesie przez strażaków po tym, jak lokalna ludność zasypała ich telefonami o grasującym po okolicy i duszącym kury… smoku.
(– Jakie tam kury – wzrusza ramionami Bartek – najwyżej wyłapał trochę owadów). – Największy wysyp interwencji mamy, gdy zaczynają się urlopy. Mnóstwo wezwań jest też po komuniach i Bożym Narodzeniu. Rocznie odławiam w samych okolicach Lublina około 60 sztuk, ale ta liczba z roku na rok rośnie. Dziesięć lat temu to były trzy, może cztery zwierzaki.
Jadowici pensjonariusze
Kupić można od ręki. W dodatku za stosunkowo niewielkie pieniądze. Sprawdziłam. Młody boa to wydatek 200-250 zł, agama brodata 100-150, legwan od 100 w górę, gekona mamy już za 70 złotych (za pieska z rodowodem trzeba zapłacić czasem i kilka tysięcy).
Do niedawna można było legalnie i bez kontroli trzymać nawet lwy, kobry i jadowite pająki. Teraz mamy już prawo zakazujące hodowli niebezpiecznych zwierząt. Właściciele muszą je oddać „wyspecjalizowanym placówkom”. Sęk w tym, że owe placówki nie chcą albo zwyczajnie nie mogą ich wziąć.
– Najłatwiej po prostu zakazać – denerwuje się Bartek, który z okazji nowego prawa coraz częściej ugania się za groźnymi zwierzętami, wypuszczanymi przez niechcących narazić się na wysokie grzywny właścicieli. – Niestety, myślę, że martwy krokodyl znaleziony niedawno w Warcie to dopiero przygrywka.
Prowadzi mnie do trzeciego, ostatniego pokoju egzotarium. To „oddział wysokiego ryzyka”, pełen jadowitych pensjonariuszy. Zieloniutka trwożnica bananowa, grzechotnik wenezuelski… Wszystkie mogą być hodowane tylko przez doświadczonych terrarystów, a trafiają do laików. – Taki gad to przecież bomba zegarowa – kwituje Bartek.
Jak wygląda w egzotarium sprawa adopcji? Najpierw jest rozmowa. – Sprawdzam wiedzę. Bywa, że trafiają się ludzie zupełnie „zieloni”, ale tak pełni chęci, że trudno nie doceniać ich zapału. Daję im książki, namiary na źródła, fora internetowe i tym podobne. Potem jest kontrola preadopcyjna – czy są już warunki: terrarium, kryjówka, oświetlenie… Jeśli tak, to podpisujemy umowę. Bartek śmieje się, że cała sprawa trwa od dwóch dni do pół roku – w zależności od kandydata na opiekuna i pupila. Jak dotąd, wrócił tylko jeden legwan. – Idealne schronisko to puste schronisko. Chciałbym takie mieć – wyznaje. Na to, niestety, się nie zanosi.
Fotograf mrówek
Bartek oprócz pracy w schronisku wędkuje, zgłębia tajemnice tarota, wędruje po górach; jest też masażystą, bioenergoterapeutą i zapalonym fotografem. Można spokojnie powiedzieć, że żyje za trzech. Ale zwierzęta są zawsze na pierwszym miejscu. Co daje mu tyle energii? – Pasja – odpowiada bez namysłu. – Dobrze, że mam tylu wspaniałych ludzi do pomocy, bo czasami nie wystarcza czasu na kolejne nowe projekty. W schronisku i przy odławianiu zwierząt jest masa pracy.
Do tego dochodzi opieka nad domową menażerią – jeszcze do niedawna trzymaliśmy z żoną w do-mu ponad 50 gatunków zwierząt! Jednak kiedy zachorowałem, wszystko się zmieniło. Spędziłem rok w szpitalu, lekarze dawali mi nikłe szanse na przeżycie i żadnych na wyjście do domu o własnych siłach. Żona została sama z całym inwentarzem i mimo pomocy znajomych nie dawała rady. Na szczęście, niektóre zwierzęta znalazły dobre domy, a ja nie dość że wróciłem do zdrowia, to nauczyłem się na nowo chodzić.
Od tamtej pory rzadko mam do czynienia ze szpitalami. Karetkę wezwano do mnie tylko raz – kiedy położyłem się na wiejskiej drodze, żeby fotografować mrówki i zapomniałem o całym świecie. Ktoś wyjrzał z domu, a tam facet leży na środku drogi, bez ruchu. Godzinę, dwie… No to się przejął i wezwał pogotowie.
***
Fundacja epicrates (fundacja-epicrates.org)
ul. Ruckemana 12/30, 20–244 Lublin
Numer konta Pekao SA – 51 1240 5497 1111 0010 3818 2838
Egzotarium przy lubelskim schronisku dla zwierząt – schronisko-zwierzaki.lublin.pl
Tekst: Weronika Kowalkowska
Zdjęcia: Bartek Gorzkowski, Getty Images/Fpm