Współczesne święta to tryumf pewnego brzuchatego i brodatego indywiduum, odzianego w idiotyczną czerwoną czapę, zarządzającego stadem reniferów, elfów oraz skrzatów.
Wymyślony przez grafików coca-coli w roku 1930 nowoczesny Santa Claus nie dość, że dosłownie zmiażdżył konkurencję, to jeszcze ukradł święta Bożego Narodzenia prawdziwemu świętemu Mikołajowi-Cudotwórcy. Bo hojny biskup Miry (IV wiek) podrzucał sakiewki pannom bez posagu i wskrzeszał niesłusznie pozbawionych głów młodzieńców najpierw tylko 6 grudnia. W XIX wieku zaczął się pojawiać także z okazji Gwiazdki, ale czynił to niechętnie, pozostawiając pole do popisu innym „darczyńcom”, wywodzącym się z lokalnego folkloru, a często starszym niż samo chrześcijaństwo.
W Rosji święta były i są „obstawiane” przez Dziadka Mroza (odzianego w kożuch oraz walonki męża Staruchy Zimy) i jego pomocnicę Śnieżynkę, w krajach skandynawskich – przez zwanego Tomte albo Nisse skrzata rodem z pogańskich legend. Włochów prezentami obdarowywał Babbo Natale (tłumacząc dosłownie: bożonarodzeniowy ojczulek), a naszych zachodnich sąsiadów – wcielenie samego Wodana, germańskiego „boga nad bogami”. Nasz Święty Mikołaj, a i owszem, stawiał się wieczorem 6 grudnia, ale w święta odwiedzał tylko Polskę środkową.
Na Warmii i Mazurach dzieci czekały na białego konia Szemla, Śląsk miał swoje Dzieciątko Jezus, Wielkopolska – Starego Józefa, a cała reszta – Aniołka albo Gwiazdora. Ten ostatni był po prostu jednym z kolędników noszących gwiazdę. Oprócz baranicy, futrzanej czapy, umazanej sadzą twarzy i wora z prezentami miał jeszcze rózgi dla niegrzecznych dzieci, które narozrabiały w minionym roku albo nie przeszły egzaminu ze znajomości paciorka. Niestety, gdy nastała globalna wioska, brzuchaty agent coca-coli przegnał prawie całe towarzystwo, gdzie raki zimują.
Załatwił też samego Świętego Mikołaja, który zresztą już od początku XIX wieku tracił swój katolicki charakter. Najpierw z upalnego Wschodu (Mira, której był biskupem, leży na terenach dzisiejszej Turcji) przepędzono go do Laponii, a nawet na biegun północny. Potem za sprawą pewnego amerykańskiego wykładowcy literatury greckiej i orientalnej dodano mu w brygadę elfów i renifery. Clement Clarke Moore, czyli rzeczony profesor, opublikował w 1823 roku poemat „Wizyta świętego Mikołaja”, w którym raz na zawsze skończył z dostojnym, dzierżącym pastorał biskupem.
W utworze Mikołaj leci w swoich saniach, pakuje się do domów przez komin i jest wesolutki niczym łaskotany trzylatek. Poemat zrobił piorunującą karierę, a niecałe 200 lat później brzuchaty „święty” (wyłącznie z nazwy) ma tyle wspólnego z religią, co papież z tańcem na rurze. Za to od połowy listopada króluje niepodzielnie w supermarketach, domach towarowych i na bazarach – nawet w niemających zielonego pojęcia o Bożym Narodzeniu Chinach czy Tajlandii. O liście dobrych i złych dzieci już dawno zapomniał. Teraz zajmuje się głównie potwierdzeniami transakcji, szybkimi pożyczkami i podpowiadaniem PIN-ów do kart kredytowych.
Tekst: Weronika Kowalkowska
Fotografie: Zbigniew Kosycarz/Kfp/ Reporter/ East News, Getty Images/ Fpm, Medium, Be&W, Wikipedia, shutterstock.com