Zaspy do pasa. Mnóstwo słońca. Siedzę oparta o chatę, której ściany mają czterysta lat, nad talerzem suszonych baranich żeberek. Właśnie zaczynam ferie. Najlepsze, jakie dotąd miałam.
Ferie w górskim domu
Na co jak na co, ale na zimę w Norwegii można liczyć i to na taką, którą znamy z opowieści naszych dziadków – ze śniegiem do pasa, słońcem i kilkunastostopniowym mrozem. Nic więc dziwnego, że zaproszenie od moich skandynawskich przyjaciół tak mnie ucieszyło.
Erik i Karen już dawno wspominali o przeprowadzce z Oslo do domu w górach, w Hallingdal (to ponoć jeden z najpiękniejszych regionów narciarskich w całej Skandynawii, z wysokimi na dwa tysiące metrów szczytami), który przez kilka lat tak pieczołowicie remontowali. Nigdy jednak nie pomyślałam, że to, co zobaczę, przerośnie po stokroć moje oczekiwania, a ferie u nich okażą się najlepszymi, jakie dotąd spędziłam (a mam już w końcu trzydzieści zim za sobą!). Bo jak inaczej nazwać zjazdy na nartach pod same drzwi domu, kąpiele z widokiem na białe szczyty i śniadania w słońcu, w metrowych zaspach.
Drewniany dom z bajki
Wrażenie pierwsze. Miejsce bajka, wzgórze z zachwycającymi widokami na szczyty, porośnięte karłowatymi brzozami. A jednak dom z lekka mnie zaniepokoił. Piękny (te rzeźbienia!), ale jakiś mocno stary. Z daleka taka trochę kurna chata. „No cóż, o wygodach trzeba zapomnieć” – pomyślałam, ale w końcu nie w takich warunkach mieszkałam. Może to i dobrze, będzie jak w piosence Jana Kaczmarka: „A mnie się marzy kurna chata. Zwyczajna izba zbita z prostych desek. Żeby odbić od całego świata. Od paragonów, paragrafów i wywieszek”. Szybko się okazało, że dom został zbudowany ze starych drewnianych bali (300–400-letnich) sprowadzonych z Rosji. Okna zrobiono na wzór XVII-wiecznych norweskich, do tego dodano misterne rzeźbienia.
Dom w stylu rustykalnym
Wrażenie drugie. Bajki ciąg dalszy. Ktoś kiedyś dobrze powiedział: nie wierz we wszystko, co myślisz. W środku dom okazał się bardziej współczesny, choć też rustykalny. Na stu sześćdziesięciu sześciu metrach przepastny salon, jadalnia, otwarta kuchnia, sypialnie, pokoje dla dzieci i gości. Przez chwilę zaczęłam się nawet zastanawiać, czym lepiej nacieszyć oko przez krótkie dziesięć dni, które miałam tu spędzić – wnętrzem czy tym, co na dworze. Drewniane ściany, trochę łupku i miejscowe dekoracje – regionalne, kolorowe haftowane stroje mieszkańców, barwne jak oni sami. Tak jak my mamy łowickie wycinanki, tak oni mają swój rosemaling, rodzaj regionalnego florystycznego ornamentu (niektórzy rozpoznają tu na przykład róże).
Norweskie przysmaki
Choć gościłam u Erika i Karen już po świętach, raczyli mnie norweskimi świątecznymi przysmakami, między innymi suszonymi baranimi żeberkami (pinnekjøtt), które podaje się z ziemniakami. Spróbowałam też ulubionego deseru Norwegów, kremu ryżowego. Kto podczas wigilijnej kolacji znajdzie w nim ukryty migdał, dostaje w nagrodę od gospodyni świnkę z marcepana. Karen już zapowiedziała, że mogę wpadać do nich, kiedy tylko chcę. Hmm... chyba nie wiedziała, co mówi.
Tłumaczenie: Katarzyna Sadłowska
Tekst: Hemis/East News
Fotografie: Dos Santos Solvi/Hemis/East News