Dawne świąteczne tradycje, wierzenia i przesądy. Skąd wzięły się kolędy? Dlaczego wkładamy sianko pod obrus? I wiele innych...
ZwyczajeŚwięta Bożego Narodzenia to wyjątkowy i magiczny czas, kiedy ożywają rozmaite przekazywane z pokolenia na pokolenie tradycje i wierzenia. Które z nich przetrwały do dziś, a o których zachowały się jedynie wzmianki w książkach? Sprawdźcie!
Pasterka: jak obchodzili ją nasi przodkowie?
Pasterka upamiętnia hołd złożony Dzieciątku Jezus przez pasterzy z Betlejem. Odbywa się o północy – stąd też ludowa nazwa:„północka” – i rozpoczyna nowy rok liturgiczny w Kościele katolickim. Obchodzi się ją już od ponad 1700 lat! Na początku miała „siostry”: mszę poranną (upamiętniającą pokłon aniołów przed nowonarodzonym Zbawicielem) i odprawianą w ciągu dnia (na pamiątkę wizyty Trzech Króli).
Dzisiejsza pasterka w porównaniu z tymi sprzed wieków prezentuje się blado. Kiedyś na północną mszę pędzono na wyścigi. Gospodarze ładowali rodziny do przystrojonych bryczek i wozów i gnali ile sił w kopytach. Wierzyli bowiem, że kto pierwszy przekroczy próg kościoła, ten zbierze najlepsze plony. Sama msza potrafiła trwać trzy godziny, ale nikt się nie nudził. Przez większość czasu śpiewano kolędy, abże towarzystwo było już po kolacji wigilijnej, syte, a często nieco wstawione, robiono to głośno i z pełnym zaangażowaniem. Na dodatek młodzież „doprawiała” pasterkę masą… psikusów. Do kościoła wnosiła wróble, które wypuszczała podczas kazania. Wlewała atrament do wody święconej albo zszywała modlącym się kobietom spódnice. Takie żarty przynosiły szczęście i były mile widziane. Kolejnym atutem pasterki było to, że kończyła wielki post, po niej można było wreszcie rzucić się na kiełbasę i słoninę!
Skąd się wzięły kolędy?
Kolędy śpiewamy „zaledwie” od 800 lat. Najstarsze powstały za sprawą bożonarodzeniowego innowatora, świętego Franciszka (zbudował też pierwszą szopkę i rozpoczął tradycję jasełek). Zdecydowana większość pieśni bożonarodzeniowych to „młodzieniaszki”, liczące po 100-300 lat. Najstarsza znana kolęda w języku polskim dawno została zapomniana. Zapisano ją w 1424 roku, a uczynił to spowiednik królowej Jadwigi – Jan Szczekna. Sama kolęda najprawdopodobniej jest jeszcze starsza. Podobno skomponowano ją o wiele wcześniej, pobłacinie. Wersja polska z XV wieku to tylko przekład.
Co symbolizuje sianko wigilijne?
Smętna garstka siana, którą wtykamy, często nie mając zielonego pojęcia po co i dlaczego, pod wigilijny obrus, to tylko odległe echo dawnego „słomianego szaleństwa” ogarniającego Polaków w każdą Wigilię. Połączone siły pogańskich rytuałów sprowadzających urodzaj i symboliki chrześcijańskiej (narodziny Zbawiciela w biednej stajence) sprawiły, że siano uznawane było za najważniejszy element świątecznego wystroju wnętrza. W związku z tym do izby znoszono je w snopach, które ustawiano w kątach pomieszczenia, rozrzucano po podłodze oraz w ilościach hurtowych kładziono pod obrus. Wiązkami siana i słomy obwiązywano także drzewa w sadach, aby zapewnić sobie obfite zbiory w następnym roku.
Wigilijne wróżby z siana
Oczywiście nie mogło obyć się bez wróżb – po wieczerzy wigilijnej biesiadnicy po kolei wyciągali źdźbło spod obrusa i zaraz wszystko było jasne. Zielone wróżyło żelazne zdrowie, z kłosami – dostatek, a wyschnięte – choróbska i biedę. Aby uzyskać informacje dotyczące czasu pozostałego do przeżycia, należało zwrócić uwagę na długość wyciągniętych kawałków. Wiadomo – długi kawałek to długie życie, i odwrotnie. Pod obrus sięgali chętnie także kawalerowie i panny na wydaniu. Szczęściara z zielonym źdźbłem w garści mogła od razu brać się za haftowanie wyprawy. Tej, której los podetknął sianko lekko przywiędłe, pozostawało czekanie do następnych świąt oraz pocieszanie dzierżącej całkiem suchy badylek koleżanki, skazanej przez złą wróżbę na staropanieństwo.
Jak zapewnić sobie pomyślność w Nowym Roku? Dawne przesądy i zwyczaje
Osoby zapobiegliwe musiały się mieć na baczności od wigilijnego świtu aż do północy. Nie wolno było szyć ani dziergać, pod groźbą całorocznego pecha. Nici i igły chowano przed kobietami w ciąży, by nie sprowadziły nieszczęścia na dziecko. Zakazane było pożyczanie. Czegokolwiek komukolwiek. Kto uległ prośbom, np. młodszej siostry o spinkę do włosów, mógł na całe domostwo sprowadzić biedę! Wstawano bladym świtem, a po modlitwie wędrowano prosto do spiżarni po… ząbek czosnku. Owym ząbkiem nacierano własne ząbki, by uchronić je od bólu i chorób aż do następnych świąt. W imię maksymy „jaka Wigilia, taki cały rok” stawano na rzęsach, byle nie kłócić się, nie płakać i uśmiechać się przez cały boży dzień. Co, biorąc pod uwagę trwający od rana ścisły post i przygotowania do wieczerzy (nic tak nie prowokuje do spięć, jak wdychanie smakowitych zapachów o pustym żołądku!), wymagało hartu ducha. Panny na wydaniu sprzątające dom musiały pamiętać, by śmieci wymiatać tylko „od drzwi”, by nie odgonić amantów.
Najczęściej rozmowy dotyczyły oczywiście pieniędzy. Doskonałym sposobem, aby zapewnić sobie pełną sakiewkę, zresztą praktykowanym po dziś dzień, było zbieranie łusek z wigilijnego karpia oraz pozorowana kradzież, gwarantująca powodzenie w interesach. Cały myk polegał na tym, by sprytnie „pożyczyć” jakiś drobiazg, a po wieczerzy oddać go albo niepostrzeżenie podrzucić właścicielowi. Niestety, nawet jeżeli domownikom udało się nie pokłócić, uniknąć dziergania i w żartach okraść nawzajem, prawdziwe wyzwania czekały ich dopiero, gdy zabłysła pierwsza gwiazda. Biada tym, co postawili na stole 13 nakryć. Moja osobista babcia klarowała mi, że jeden z gości musiałby usiąść na miejscu Judasza (13 = Chrystus plus 12 apostołów, w tym zdrajca), a to przynosi niemiłosiernego pecha. Pilnowano, by potrawy, najchętniej 12, od razu stawiano na stole. Bo kto opuści miejsce przed końcem wieczerzy, ten nie doczeka przyszłorocznej. Niejadki musiały wziąć się w garść – można nie znosić grochu z kapustą, dostawać mdłości na widok karpia czy klusek z makiem, ale każdej potrawy trzeba spróbować. Kto grymasił, narażał całe gospodarstwo na nieurodzaj.
Po wieczerzy gospodarze łapali za siekiery i ruszali do sadu „budzić drzewa”. Proszę się nie denerwować, nikt nic nie rąbał, chodziło tylko o, hm, zastraszenie. Kilka lekkich uderzeń obuchem w pień i drzewo już wiedziało, co je czeka, jeśli w przyszłym roku nie obrodzi. Po tych zabiegach można ruszyć na pasterkę – przyszłoroczne szczęście było zabezpieczone na wszystkich frontach.
Tekst: redakcja, zdjęcia: shutterstock
Zobacz także: Polskie tradycje bożonarodzeniowe