Żeby pogodzić to, co gra jej w sercu, połączyła dwie tradycje – polską i francuską. Emilia Szostak, kolekcjonerka pięknych i dziwnych przedmiotów, zaprosiła nas na święta do swojego domu.
Od lat mieszkam w Paryżu – ostatnio coraz częściej jedną nogą. Bo odkąd wprowadziłam się do lasu, najchętniej wcale bym się z niego nie ruszała. Zawsze chciałam zbudować dom. Przysadzisty jak grzyb – rozłożysty kapelusz na mocnej nodze. Z sufitem niskim, jak w wiejskiej chacie. Jeśli miałby być zwykły, jak w mieszkaniu, po co budować dom? Uparłam się więc na grube sosnowe belki i modrzewiowe dechy, którymi został wyłożony. Żadnych gładzi i równiutkich ścian – nie wyobrażałam sobie, by nic się na nich nie działo.
Kiedyś pewien znajomy powiedział, że w mojej barokowej chacie człowiek czuje się jak na nieustających wakacjach. Po 20 latach życia w Paryżu chciałam uniknąć skojarzeń z męczącą metropolią. Zamarzyło mi się dużo drewna w środku i dużo drzew w ogrodzie. Dom projektowany był tak, by wyciąć ich jak najmniej (poleciało tylko jedno). Chodzę sobie teraz rano między sosnami z filiżanką kawy, bez względu na porę roku i na pogodę. Dla tych chwil, od lat, wstaję z niezmienną przyjemnością. Gdy pada, i tak mogę wyjść na zadaszony taras, położyć się na szezlongu, patrzeć na naturę i słuchać.
Dawniej stare rzeczy w ogóle mnie nie interesowały, ale gdy zaczęłam pracować w największym w Europie paryskim centrum handlu antykami, wszystko się zmieniło. Zanim jeszcze zarys domu powstał w mojej głowie, już zaczęłam go urządzać. Na pchlich targach Paryża, Warszawy, Brukseli wychwytywałam wszystko, co mogłoby go upiększyć. Upychałam potem zdobycze po piwnicach rodziny i znajomych. Instynktownie wpadały mi w oko przedmioty, które choć różne, układały się w całość. Niektórzy mówili, że od ilości rzeczy i ich mezaliansowych połączeń minimaliści mogą dostać zawrotu głowy.
Kryształowe żyrandole na rustykalnych belkach, gastronomiczny zlew z zawieszonym nad nim olejem na płótnie zamiast zasłonki, żwir rzeczny wysypany na podłodze. Ten dom to moje ciche królestwo. W naszym paryskim mieszkanku w XV dzielnicy najczęściej urzęduje mąż. Gerard jest Francuzem – nie można go pozbawić ojczyzny. Jak prawdziwa europejska rodzina kursujemy więc między francuską stolicą a podwarszawską wsią, i mamy się z tym dobrze. Gdy byłam daleko od Polski w czasie Bożego Narodzenia, robiło się ckliwo i tęsknie. Teraz już się tego smutku wyzbyłam.
Święta urządzam tak, by były eleganckie i radosne. Spotykamy się w nielicznym gronie, zaczynamy wigilię od aperitifu przy piecu. Rozsiadamy się wygodnie na kanapie i fotelach. Gdy już wszyscy się rozgrzeją i wprowadzą w wesoły nastrój, zasiadamy do stołu. Lubię, gdy jest wykwintnie, drogo i bez roboty, a dań nie za dużo. I tylko takie, których nie jada się na co dzień. Stół, pięknie udekorowany, nie jest nimi zastawiony, a potrawy podaję stopniowo, po jednej.
Na początek foie gras przywiezione przez męża. Do tego delikatne grzanki i sałata z roszponki z octem winnym i olejem z orzechów włoskich. No i słodkie wino Sauternes. Potem, jeśli to możliwe, otwierane tuż przed posiłkiem ostrygi – tym zajmuje się mój mąż – doprawione jedynie pieprzem i cytryną, podawane z żytnim chlebkiem. Ich smak wydobędzie odrobina szampana albo białego alzackiego wina. Jest jeszcze łosoś wędzony, najlepiej z blinami, i lekka zupa grzybowa, w zasadzie bulion. Rozgrzewa i przepłukuje po surowiznach. Po nim kolej na pieczony, krwisty rostbef z ziemniakami w mundurkach z szarą solą i łyżką śmietany. Wreszcie część polska: pierogi z kapustą i grzybami, no i barszcz czerwony. Żadnych wędlin, żadnych wódek. Unikam zbyt długiego siedzenia przy stole – plecy drętwieją i robi się niewygodnie.
Towarzystwo gromadzi się więc znowu wokół gorącego pieca. Gerard dorzuca drew i grzebie pogrzebaczem. Wprost przepada za tym prostym zajęciem. Czas na deser. Dbam, by w przeciwieństwie do francuskiego był obfity – dużo polskich ciast, bo są najlepsze. No i likiery. Jest więc tort orzechowy, bratowa przynosi swój wspaniały makowy z kremem z dodatkiem brandy, który apetycznie wycieka z biszkoptu na talerz. Na koniec podaję lody z sosem malinowym i bezami. Chciałabym, by przy deserze wszyscy mogli się wyciągnąć, a nawet położyć, jak na rzymskiej uczcie. Na mojej rozłożystej kanapie to prawie możliwe.
Wtedy przychodzi czas prezentów. Przed świętami narzekamy, że trudno je wybrać tak, by naprawdę sprawiły przyjemność. Grymasimy więc, ale gdy otwieramy w końcu nasze zawiniątka, cieszymy się z tych niespodzianek jak dzieci. Najlepsze pomysły mają mój tata i brat. We Francji prezenty to chyba najważniejsza część świąt. Niektórzy kupują je już latem. Spotykamy się z rodziną przez jeden wieczór. Tyle trwa Boże Narodzenie we Francji. Ale wykorzystujemy każdą chwilę, więc nasycamy się sobą, jakby minęły trzy dni polskich świąt.
Tekst i stylizacja: Emilia Szostak-Dalmaz
Fotografie: Jacek Kucharczyk