Są jeszcze ludzie, którzy potrafią garstkę trawy zamienić w nić, wprawić w ruch stuletnie krosna i utkać „żywy” materiał.
Len to takie brzydkie kaczątko wśród roślin. Ni to zboże, ni zioło, ani trawa. Wygląd bardzo niepozorny, cherlawa łodyżka, wyblakły kwiatek. Poniewierane, targane, zapomniane na deszczu i słocie, szarpane, porzucane na długie tygodnie na łąkach, polewane zimną wodą, wystawiane na palące słońce. I co z niego wychodzi po tych wszystkich upokorzeniach? Przepiękne, mocne płótno.
Len sieje się tak samo jak zboże, ale na jesieni nie kosi się go, lecz wyciąga z ziemi. Potem na łąkach rozpościera. I leży tak ze trzy tygodnie albo dłużej, żeby powłoka łodygi – paździerz – zbutwiała i dawała się łatwo łamać. Zbiera się taki wymoknięty, wybiedzony len w garstki (grubości nadgarstka), składa w domu lub stodole w kluby (po 60 garstek) i suszy. Ale to nie koniec lnianej poniewierki. Po suszeniu nadchodzi czas na prawdziwe tortury: szarpanie dziyrgcami, które zdzierają nasiona, łamanie łómką i cierlicą (to takie drewniane niby-nożyce z pojedynczym i podwójnym ostrzem).
Z wyłomotanych garstek powstają „kocury”, czyli stargane lniane kłęby, które trzepie się na prądku, żeby spadły z nich resztki paździerzy. Teraz przeczesuje się je na grzebieniu, który zamiast zębów ma ostre gwoździe i kądziel idzie na kołowrotek. Tam przędzie się nić. Potem nici nawija się na szpule, a z nich na motowidło, i układa w warkocze. Właśnie takie warkocze trafiają do tkacza. Jedno spojrzenie, jedno dotknięcie wystarczyło, by rzemieślnik wiedział, czy praca będzie łatwa, czy mozolna, a może w ogóle niemożliwa. Bo nitki musiały być równiutkie, bez przeprzędów, bez supłów. Jak mawiano – jednej miary. Jeśli prządka źle pracowała, zaplotkowała się albo chciała przyspieszyć robotę i warkocze nie wyszły równe, przędzy mogło być na nich za mało – a to znaczy, że włókna nie wystarczy na tyle płótna, ile normalnie by wyszło.
Tkacz musiał mieć wiele talentów: wyobraźnię, wyższy zmysł matematyczny, anielską cierpliwość. Nawijanie lnianych nici na krosno, przygotowanie całego warsztatu zajmowało i ze dwa dni. A potem liczyły się już tylko fantazja i pomysłowość, wirtuozeria w nogach (bo to one obsługiwały pedały zarządzające wzorem na płótnie), no i sprawność w dłoniach, które miotały czółnem w prawo i w lewo.
Pan Michał Polok z Jaworzynki uczył się rzemiosła od swojego ojca. Miał wtedy 6 lat. Jeszcze w latach 80. zdarzało się, że ktoś trafił do niego z resztką przędzy. Teraz nikt już nie tka na takich krosnach, ale on, dziś osiemdziesięciolatek, siada do warsztatu, sprawnie montuje na nim przędze i wszystko uruchamia. To jak z jazdą na rowerze, nie zapomina się nigdy.
Co jakiś czas pan Michał pojawia się w Muzeum Regionalnym „Na Grapie”, które organizuje warsztaty tradycyjnego rzemiosła (poza tkaniem m.in.: szycie kyrpców, czyli kierpców, haft krzyżykowy, koronka koniakowska). Razem z gospodarzącą w muzeum Kasią Rucką-Ryś pokazują krok po kroku, jak len – garstka trawy – zamienia się najpierw w nić, potem w tkaninę, a wreszcie w płócienną koszulę. Warsztat tkacki rodzina Ruckich (którzy kilkanaście lat temu założyli i prowadzą to prywatne muzeum) urządziła w drewnianej chałupie z 1920 r., przeniesionej ze wsi. Poza krosnami stoją tu mniejsze sprzęty do suszenia, łamania, zmiękczania, wyczesywania lnu, do skręcania przędzy, nawijania na szpule. I malowane skrzynie z gotowymi wyrobami z lnu.
Jeśli już tam będziecie, nie przegapcie wystawy strojów regionalnych z pięknymi wyszywaniami. Charakterystyczny dla tego regionu jest warkoczykowy prosty haft, w którym nicią zapełnia się tło, pozostawiając wzór niezahaftowany. Wygląda to jak malowany kordonkiem negatyw. W Beskidzie Śląskim zdobi się nim mankiety i stójki koszul, obrusy oraz… sutanny.
Tekst: Michalina Kaczmarkiewicz
Fotografie: Karolina Migurska-Szewczyk
Muzeum Na Grapie, Jaworzynka, www.nagrapie.beskidy.pl
Kontakt 33 855 65 20