Obchody noworoczne
Jak jest dziś? – wiadomo. 31 grudnia to wina musujące, fajerwerki i tańce do białego rana, a pierwszy dzień roku tradycyjnie witamy megakacem. Uroczo. Taki stan rzeczy zawdzięczamy poniekąd fali paniki, jaka przetoczyła się przez Europę pod koniec pierwszego tysiąclecia. Wierzono bowiem, że lada chwila świat przestanie istnieć. I to w sposób dość oryginalny. Robiąc wielkie oczy ze strachu, powtarzano sobie historię o potworze zwanym Lewiatanem, zamkniętym w jednym z watykańskich lochów przez papieża Sylwestra I (zmarł w 335 r.). 1 stycznia roku 1000 Lewiatan miał ponoć wyrwać się z niewoli, spalić niebo oraz ziemię swym ognistym oddechem. Ludzie barykadowali się więc w domach albo koczowali w kościołach. Jednak Lewiatan okazał się być bardziej malowniczą wersją „pluskwy milenijnej” i nawet nie czknął siarką. Po północy rozradowane tłumy wyległy na ulice świętować ocalenie świata. W Polsce jeszcze w XIX wieku bale sylwestrowe należały do rzadkości. Większość obywateli świętowała w ciszy i spokoju – dziewczęta wróżyły sobie (jak zwykle) o miłości, gospodynie piekły zwierzątka z ciasta (gwarantujące sukcesy hodowlane w nadchodzącym roku), a gospodarze o północy wizytowali ule i palili na podwórzu snopek siana symbolizujący wszystkie ubiegłoroczne troski. Zasiadano też całą rodziną do uroczystej wieczerzy. Nikt jednak nie przesadzał z alkoholem, bo w noworoczny poranek trzeba było wcześnie wstać i przygotować dom na przybycie gości: krewnych, kolędników albo niesfornych drabów noworocznych, czyli bandy podrostków w słomianych czapach, którzy wpadali do chałupy jak burza, psocąc, bałaganiąc i kradnąc (najchętniej jedzenie). Nikt nie miał im tego za złe, bo przynosili szczęście. A czym jest zbita miska i zagubiony noworoczny kołacz przy całym okrągłym roku powodzenia?
Telewizor
Trudno się bez niego obyć, zwłaszcza zimą.
Niby wiadomo, że w długie, chłodne wieczory lepiej pograć z rodziną w scrabble albo poczytać książkę, ale i tak zawsze wygrywa „G jak Gapienie się w ekran”. Słynny pisarz fantasta Juliusz Verne powiedział kiedyś, że „nie ma większej przyjemności, niż przebywać z kimś blisko, mimo wielkiego oddalenia”. Zmieniłby zdanie, gdyby wiedział, kto to Paris Hilton czy Jola Rutowicz. Genialny wynalazca Jan Szczepanik, który jako jeden z pierwszych skonstruował w 1895 roku aparat do reprodukowania obrazów i dźwięku na odległość za pośrednictwem elektryczności, pewnie porąbałby swoje dzieło na kawałki, gdyby dowiedział się, że sto kilkanaście lat później trzy miliony ludzi przyklei się do telewizora, aby obejrzeć Frytkę z Kenem figlujących w jacuzzi. Niestety, żaden z wynalazców nie przewidział tak żenującego obrotu spraw i w 1926 roku odbył się pierwszy pokaz telewizyjny (na aparacie skonstruowanym przez Johna Bairda). Pierwszą ofiarą telewizji został jeden z uczestniczących w nim profesorów – zafascynowany cudownym urządzeniem, podszedł zbyt blisko i jego broda wplątała się w mechanizm. A potem było już z górki. Na zakończenie dodam tylko, że Polska telewizja działa bez przerwy od 1956 roku i ma na swoim koncie takie sukcesy, jak wyludnianie się ulic w godzinach nadawania „Niewolnicy Isaury” czy wyemitowanie ponad 4100 odcinków „Mody na sukces”.
Chusteczka do nosa
Nieodzowna towarzyszka zimowych niedomagań. W czasach Imperium Rzymskiego małą, obszytą złotą nitką chusteczkę nosił każdy, kto chciał uchodzić za eleganta. Tyle że robił nią wszystko OPRÓCZ wycierania nosa, który wysmarkiwało się, jakże elegancko, w palce albo wprost na ziemię. Chusteczką za to ocierano pot, zasłaniano usta albo machano na powitanie znakomitych osobistości. Według legendy, jako pierwszy wysmarkał się w chustkę angielski król Ryszard II – w spisie przedmiotów należących do jego dworu wymienione są „małe kawałki materii do wycierania i czyszczenia nosa jego królewskiej mości”. Trzeba przyznać, że ów monarcha był w kwestii higieny nosa samotnym oryginałem. Reszta Europy zaczęła nosić chusteczki dopiero w XVI wieku i to głównie dla ozdoby. Nikomu nawet nie przyszło do głowy, żeby kichać w bogato zdobione, frędzlaste i haftowane, warte krocie cudeńka. Za to damy skrapiały je perfumami i wachlowały się nimi, aby nie zemdleć od zapachów wydzielanych przez swoich permanentnie niedomytych i śmierdzących współczesnych. Dopiero rozpowszechniony w XVIII wieku zwyczaj zażywania tabaki sprawił, że chusteczki stały się rzeczywiście „do nosa”. Dziś o frędzlach i złotych niciach nikt nie pamięta i tylko kształt chusteczki pozostał niezmienny od 1685 roku, kiedy to uwielbiający wsadzać nos w nie swoje sprawy Ludwik XIV zakazał specjalnym dekretem szycia innych chusteczek niż kwadratowe.
Kaloryfer
Co roku miliony mieszczuchów szczękając zębami wyczekują tej pięknej chwili, w której zakład grzewczy uzna, że jest już dostatecznie zimno, aby odkręcić kurek. Kaloryfer staje się wówczas niemal tak samo ważny jak telewizor – wszyscy tulą się do niego, majdrują przy pokrętle, sprawdzają, czy aby się nie zapowietrzył… Dlatego głośno chwalmy wynalazcę centralnego ogrzewania, żyjącego w I wieku p.n.e. rzymskiego rybaka Gajusa Sergiusa Oratę, który skonstruował podgrzewany basen, aby móc hodować ryby zimą. Rozgrzane w piecu powietrze wędrowało pod dnem basenu kanałami z cegieł. Co zabawne, Europejczycy zignorowali ten genialny wynalazek i przez długie wieki uparcie grzali się przy paleniskach i kominkach.
Co innego Arabowie. Ci fundowali sobie pałace z ogrzewaniem podłogowym. W XII wieku mnisi uczestniczący w wyprawach krzyżowych podpatrzyli cudowne rozwiązanie i zaczęli je stosować w swoich siedzibach. Jeden z najbardziej imponujących przykładów średniowiecznego centralnego ogrzewania tego typu znajduje się na zamku w Malborku. Na to, aby zacząć używać wrzątku zamiast powietrza, wpadli na początku XVIII wieku Rosjanie. Kilka lat później Piotr Wielki miał już pałac w Petersburgu wyposażony w ultranowoczesny system hydrauliczno-grzewczy. Zachód znów się zagapił, zapewne w buzujący na kominku ogień. Pierwsze kaloryfery pojawiły się dopiero w latach 30. XIX wieku w Paryżu i w rezydencji szefa Bank of England, który zainstalował je wyłącznie po to, by… hodować ciepłolubne winogrona. Ogrzewanie sieciowe (jeden wielki piec ogrzewa wodę dla setek domów) to wynalazek amerykański, „przeszczepiony” do Europy na początku XX wieku.
Lepienie bałwana
Dawniej – zimowy klasyk, dziś z powodu galopującego globalnego ocieplenia – elitarna rozrywka dla bywalców górskich kurortów. Młodszym czytelnikom przypominamy, że model „podstawowy” zbudowany był z trzech kul śniegowych, miał oczy, usta i guziki z węgielków, marchewkowy nos, ręce z gałązek oraz gustowne nakrycie głowy (wiadro lub garnek). W Europie tradycja lepienia bałwanów z pierwszego, otwierającego sezon zimowy śniegu, sięga średniowiecza. W drugiej połowie XX wieku bałwan zaczął deptać po piętach świętemu Mikołajowi i omal nie wygryzł starego poczciwiny z bożonarodzeniowych kartek.
Na przełomie lat 80. i 90. każde dziecko należało do sekty nietopniejącego Bałwanka Bouli, a w 1999 roku w stanie Maine (USA) stanął rekordowy, mierzący prawie 35 metrów wysokości bałwan – kolos. Niestety, wraz z ociepleniem klimatu bałwanie marzenia o dominacji nad światem legły w gruzach.
Sanki
W zimnej niegdyś Europie sań używano na długo, zanim przytoczył się do nas z Azji pierwszy wóz. Już 20 tysięcy lat temu anonimowy miłośnik płóz wymalował sanie na ścianach jaskini El Castillo w Hiszpanii. Słowianie wozili na saniach, co się dało – od drewna z wyrębu po nieboszczyków (po pogrzebie sanie zostawiano na grobie) i to nie tylko zimą, ale i latem. Po prostu lano pod płozy wodę, aby zmniejszyć tarcie. W Polsce sarmackiej, opętanej manią kuligów, trwał nieustający konkurs na jak najdroższe i jak najbardziej wypasione sanie. Panowie szlachta wydawali krocie na dziwadła w kształcie karoc, monstrualnych muszli, łabędzi, orłów czy jeleni. Do kompletu należało sprawić sobie konie paradne, specjalne stroje dla tychże oraz arcydrogi kobierzec do okrycia pasażerów. Szlacheckie dzieci miały do dyspozycji miniaturki sań rodziców, zaprzężone w kucyki. Z napędu zwierzęcego zrezygnowano dopiero pod koniec XIX wieku, kiedy saneczkarstwo awansowało do rangi dyscypliny sportowej. Przestała się liczyć wygoda i estetyka, chodziło tylko o to, żeby jak najszybciej zjechać z górki, nie wywaliwszy się po drodze. Od tamtej pory królują sanki bez oparcia, o żelaznych lub podkutych płozach, niskie, brzydkie, ale za to idealne do zjeżdżania „na śledzia” i ryzykowania rozmaitych złamań oraz utraty uzębienia.
Tekst: Weronika Kowalkowska
Fotografie: Be&w, Flash Press Media, Corbis, East News, Archiwum