Jak Wojtek znalazł swój azyl? Nie powiedzieli mu o nim znajomi, nie wybrał się na poszukiwania samochodem, nie wertował ofert agencji. Buszował któregoś wieczoru w internecie i, jak zwykle, klikał w okienka z napisem „inne”.
Oglądał nie „domy” czy „nieruchomości”, ale właśnie „inne”. – W taki sposób odkryłem już wiele pięknych rzeczy – mówi Wojtek Oleński. – Rzadko kto tam wchodzi, to taki internetowy zakamarek dla ludzi, którzy lubią stare przedmioty. Młyn, a właściwie to, co z niego zostało, stał na obrzeżu Siedlec nad rzeką Muchawką, lewym dopływem Liwca. Piękna okolica, lasy, wrzosowiska, jałowce, niedaleko rezerwat Gołobórz z brzezinami, torfowiskami i wydmami. – Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że właśnie ten młyn opisał Stefan Żeromski w „Przedwiośniu” – wspomina. – Po prostu pojechałem go obejrzeć. I przeżył coś niesamowitego. Gdy stanął skonsternowany przed ruiną, bo kiepsko to wyglądało, powiedział sobie zdecydowanie: „nie”. Kiedy jednak otworzył drzwi, jakiś wewnętrzny głos krzyknął: „ależ tak, zdecydowanie tak” i tego głosu Wojtek posłuchał.
– To było przeczucie, intuicja – mówi z taką miną, jakby do dziś nie mógł wyjść ze zdumienia. – Od dziecka marzyłem, żeby mieszkać w budynku przemysłowym. Wyobrażałem sobie, że mam starą halę albo jakiś... supersam. A ponieważ wierzę w to, że każde miejsce ma duszę, zastanawiam się, czy przypadkiem nie było tak, że wzajemnie się przyciągaliśmy, że młyn do mnie mówił od lat, chciał, żebym go odnalazł. To bardzo dziwne uczucie. Dusze człowieka i miejsca odnalazły się, spotkały i wciąż ze sobą rozmawiają. No i Wojtek wpadł po uszy.
Wspólnie z przyjacielem Philipem zabrali się za ratowanie młyna. Philip Berners, zanim przyjechał do Polski, mieszkał w Londynie, dbał o oprawę plastyczną przyjęć na dworze królowej Elżbiety II. Jako dekorator współpracował z Shanią Twain, Jennifer Lopez, Johnem Bon Jovi, Tiną Turner, opiekował się festiwalem muzyki popularnej Brit Awards. Czasem sam czuł się jak gwiazda, zwłaszcza gdy przyjeżdżała po niego długa na 10 metrów limuzyna Bon Joviego. Pewnego dnia, urządzając komuś dom, zobaczył na ścianie obraz „Nad Niemnem”. Urzekły go kolory płótna, poczuł piękno miejsca, chciał poznać jego historię. Zaczął wypytywać o malarza.
Był nim młody Polak, Wojtek Oleński. Poznali się, zaprzyjaźnili, zaczęli razem pracować. Wreszcie Philip spakował walizki i wyruszył nad Wisłę, do kraju, z którego pochodzi dziadek. – W Polsce jest mnóstwo starych, pięknych posesji – mówi Wojtek. – A nam się zamarzyło, żeby przywracać je do życia. Ratować mury, płoty, domy. Philip wciąż się dziwi, że samorządy małych miast nie są tym zainteresowane. Przecież to ich historia. Bez niej wszystkie wyglądają podobnie ponuro.
Mimo zniszczeń w murach młyna nad Muchawką obaj wyczuli to coś, duszę miejsca. Dlatego w remont zaangażowali się bez reszty. Uważali na każdy detal, żeby młyn nie zatracił tożsamości. Zostawili surowe ściany, metalową konstrukcję, stare belkowanie. Żałują podłogi, ale była zbyt zniszczona. Jej resztki zostawili tylko w kuchni. Wreszcie nadszedł czas na kolor. Barwy fascynowały Wojtka już jako nastolatka. Został kolorystą. – Dla mnie kolor to język ducha. Potrafię dzięki niemu dotrzeć do zakamarków naszej natury – mówi z tajemniczym uśmiechem. – W nosie mam reguły, że czerwień dodaje energii, a pomarańcz jest dobry do jadalni. Barwy mówią więcej: co lubimy, jaki mamy temperament i styl życia, gdzie pracujemy i jak wypoczywamy. Jeśli człowiek potrafi słuchać siebie, swojej intuicji, zawsze wybiera kolor, który mu pomaga. Potrafię dobierać kolory do ludzi, do wnętrz. Oczywiście, trzeba się tego nauczyć. Jak tańca. Jeden się tancerzem rodzi, drugi przez całe życie pozna zaledwie podstawowe kroki. Studiowałem kolorystykę w Anglii, ciągle to robię i nigdy nie skończę. To pasjonujący temat. Może kiedyś napiszę o tym książkę – zastanawia się.
Wojtek lubi złocisty, pełen rozmachu barok, ale dla wyciszenia i uspokojenia potrzebuje wnętrza ascetycznego. Philip kocha wszystko, co marokańskie, ciepłe, przytulne oraz kontrasty starego z nowym. Jak pogodzili swoje upodobania podczas urządzania młyna? – Były awantury, oczywiście. No, nazwijmy je burzami mózgu – śmieje się Wojtek. – Gdy pracujemy nad projektem, pakujemy metal, czyli nasze pomysły, w ogień i obaj walimy młotami. Ale to dobre kłótnie, bo wiemy, co chcemy osiągnąć. Widzimy efekt. Warszawa nie pozwoliła jednak Wojtkowi i Philipowi rozsmakować się na dobre w życiu prowincji. Wprawdzie trochę pomieszkali, poleniuchowali, pocieszyli się śniadaniami na trawie, pluskiem Muchawki i podglądaniem bobrów, ale potem zaczęli pracować nad kilkoma dużymi projektami w stolicy. Będzie o nich głośno w przyszłym roku. A młyn? No cóż, musi trochę poczekać.
Tekst: Joanna Halena, REN
Stylizacja: Anna Tyślerowicz
Fotografie: Rafał Lipski, Panoramix