Gałkowo jest niewielką wsią na Warmii i Mazurach, jednak rozławiła je stadnina założona przez rodzinę Ferensteinów. Tu właśnie swoje wesele urządzili Piotr Kraśko i Karolina Ferenstein. Regularnie ściągają tu rzesze polskich celebrytów. Na czym polega urok tego miejsca?
Dlaczego celebryci galopują do Gałkowa?
Gałkowo ma magiczną moc. Bezkresna Puszcza Piska, leśne czarcie jeziorka, galopady po łąkach o poranku, pogonie za lisem. I konie, które mają tu jak u Pana Boga za piecem.
O maleńkiej wioseczce przycupniętej w sercu leśnej krainy jeszcze niedawno mało kto słyszał. W te okolice zapędzali się najwyżej grzybiarze, czasem jacyś zbłąkani turyści czy kajakarze, których podczas spływu Krutynią złapała burza. Znaleźli tu przytulisko prześladowani przez cara starowiercy Kościoła prawosławnego. W pobliskim Osiniaku mają białą cerkiewkę, a w niedalekim Wojnowie stary żeński klasztor z prześliczną drewnianą kapliczką i cmentarzyk. Wioska zyskała rozgłos dopiero dzięki stadninie koni rodziny Ferensteinów, ale i to nie od razu. Kiedy ponad 20 lat temu postanowili wyprowadzić się ze stolicy, pomysł założenia prywatnej stadniny wydawał się fanaberią. Jednak oni spełnili dziecięce marzenia.
W poszukiwaniu swojego miejsca na Ziemi
Wanda jest zootechnikiem, prowadziła katedrę koni w warszawskiej SGGW, a Krzysztof był jej studentem. Znali się zresztą od wczesnej młodości, razem trenowali na Legii, a o mieszkaniu na wsi i hodowaniu ukochanych koni marzyli od zawsze. Nic dziwnego, Krzysztof jest jednym z najbardziej znanych polskich jeźdźców, wielokrotnym mistrzem Polski i Europy w skokach przez przeszkody. – To właśnie mąż – mówi Wanda – nie chciał pracować „na państwowym” i zarządził wyprowadzkę z Warszawy.
Długo szukali miejsca. Z jedenastoletnią Karoliną wertowali ogłoszenia, oglądali różne wioski, aż w końcu dotarli do Gałkowa. Był grudzień 1988 roku. Jechali o zmierzchu wąską, błotnistą drogą, gdy wśród maleńkich chałupek dojrzeli jasne światła dużego białego domu. Karolina z daleka krzyczała: „To na pewno tu! Ja tu chcę!”. W maju następnego roku skończyli remont i wprowadzili się. Ich domostwo składało się z kilku skromnych wiejskich zabudowań. Nie mieli pracowników, a warunki były spartańskie. Stajnie bez poideł, więc wodę dla 15 koni nosili wiadrami. Ale dali sobie radę, bo nigdy nie bali się ciężkiej pracy.
Rano Karolina pomagała rodzicom przy koniach, potem wskakiwała na kupioną za pierwsze przez siebie zarobione pieniądze motorynkę i pędziła do szkoły. Motorynka wciąż się psuła, a ona, siedząc w szkole z ubrudzonymi smarem rękami, wspominała kucyka, którego sprzedała na aukcji. A było to tak: z powodu tremy pokonała na nim parkur, biorąc wszystkie przeszkody w odwrotną stronę. Licytujący bili się o tego konia. Podziwiali, że dosiadany przez dziecko przejechał posłusznie odwrotną trasę. Kucyk z pewnością byłby bardziej niezawodnym środkiem transportu od nieszczęsnej motorynki. Pierwszym koniem Karoliny i jednocześnie pierwszym zakupem do nowej stadniny była klacz Sara. Niedługo po przeprowadzce na Mazury rodzice odkupili ją zaniedbaną, wychudzoną. Odwdzięczyła się, wygrywając z Karoliną wiele konkursów. Teraz żyje w dostatku na zasłużonej emeryturze.
Piotr Kraśko i Karolina Ferenstein: piękna miłość do siebie i do... koni
Mąż Karoliny, Piotr Kraśko, także kocha konie. Sam znakomicie jeździ. Zajmuje znaczące miejsca w zawodach, a w tym roku przysporzył jej dumy, wygrywając bieg Hubertusa. Trzeba przyznać, że dzielnie stawia czoło niecodziennym zadaniom. Ostatnio, kiedy wrócił z pracy w Warszawie, ledwie zdążył zdjąć krawat, gdy okazało się, że musi pomóc w stajni przy porodzie. Po wszystkim garnitur trzeba było wyrzucić. W stadninie podział ról jest jasny. Krzysztof zajmuje się hodowlą i sportem. Sprawy organizacyjne zostawia żonie. Karolina zapewnia wsparcie i organizację zawodów. Po wielu latach dołączyła do nich babcia Karoliny, Janina. Któregoś dnia po prostu zadzwoniła i oznajmiła: – Sprzedałam warszawskie mieszkanie i przeprowadzam się do was. Powitali ją radośnie, bo zawsze słynęła z doskonałych pomysłów.
Oczywiście nie poszła w Gałkowie na emeryturę, lecz szaleje zawodowo. Główną stajnię, pod jej dyktando, połączono z krytą ujeżdżalnią i rozbudowano tak, by pomieściła kilkadziesiąt koni. Podczas przebudowy wykorzystano dachówki i drewno odzyskane z rozbiórek starych stodół. Kiedyś była to potrzeba chwili, a teraz jest architektonicznym sznytem na Mazurach. Babcia zaprojektowała też klub w jednej ze starych stajenek. Wyczarowała pełne uroku i ciepła miejsce spotkań rodziny, pracowników, przyjaciół i gości. Tu czytają gazety, piją poranną kawę czy poobiednią whisky, a wieczorami, w towarzystwie ukochanych zwierzaków, wygrzewają się przy kominku. No właśnie, opowiadając o Gałkowie, nie można nie wspomnieć o psach. – Mamy same grzeczne konie i same rozbestwione psy – śmieje się Karolina. Rzeczywiście, dają im wiele swobody, ale może dzięki temu są tak przyjazne. Wesoła i serdeczna jamniczka ma na imię Klara. Jej babcia też należała do rodziny. Ulubienicą Karoliny jest suka rasy grand bleu de Gascogne, o rodowym imieniu Pheline Błękitny Trop. Wiejski żywot uczynił z niej swojską Felę. Jest też Nora – łagodny i przemiły wodołaz o rozmiarach średniego lwa.
Idealny wystrój z niebanalnymi meblami
Ferensteinowie lubią niebanalne meble, ozdoby wyszperane na pchlich targach. Ciągoty do staroci Wanda miała już w dzieciństwie. Jako harcerka pojechała kiedyś z koleżankami na wycieczkę do Kwidzyna. Złapała je burza, więc próbowały schronić się w katedrze. Drzwi były zamknięte, ale błyskawicznie znalazły wejście do kotłowni. Właśnie tam zdobyła swój pierwszy eksponat. Pod stertą węgla i desek zauważyła rzeźbiony element zakończony rączką. Wygrzebana spod węgla płaskorzeźba okazała się fragmentem porąbanych na opał starych organów. Znalezisko zdobi dziś klubowy kominek.
Jednej z pierwszych zim w Gałkowie, w przeddzień mroźnej Wigilii, rodzice Karoliny pojechali do gospodarza kupić owies dla koni. W ciemnym przedsionku chałupy wypatrzyli starą biblioteczkę. Miała jeden feler – przybito do niej gwoździami sznury od bielizny. Owies też kupili, a potem, wśród zadymki, trailerem do transportu koni przewieźli najpierw mebel, a dopiero potem worki z jedzeniem. W odnowionej biblioteczce stoi teraz szkło.
Liczne atrakcje dla gości w Gałkowie
Stadnina to prawdziwe centrum mazurskiego życia towarzyskiego. 70 koni, słynne na całą Polskę zawody i pokazy jeździeckie, place treningowe, ujeżdżalnia, 50 hektarów łąk i pastwisk na skraju puszczy. Gości mają przez cały rok, przyjeżdżają potrenować i świetni jeźdźcy, i absolutni debiutanci, którzy chcą uczyć się od najlepszych. Szefem instruktorów jest oczywiście Krzysztof, trenuje też Karolina. Sezon właściwie nigdy się nie kończy. Pensjonat dla koni przyciąga wielu stałych gości, którzy trzymają tam wierzchowce. W spokoju dożywają w nim swych dni także emeryci torów wyścigowych. Ludzie tu ciągną, bo łatwo się zakochać w tak urokliwym miejscu. Opowiadają, że gwiazdy nad Gałkowem są jakby bliżej.
– Rodziców trudno wyciągnąć z domu – mówi Karolina. – Jeśli wyjeżdżają gdzieś za granicę, to tak się składa, że zawsze przy okazji zaliczają jakieś wystawy jeździeckie albo zawody. Hodowla koni to po prostu styl życia.
Są wciąż pod urokiem Gałkowa. Miasto nie pociąga ich wcale. Kiedy Wanda chce pobyć sama, znika w lesie i wraca po dwóch godzinach z siatką grzybów. Czasem z Karoliną siodłają konie i wypuszczają się na długie spacery. Wiele lat temu znalazły śliczny zakątek nad jeziorem Mokrym. Wanda była pewna, że już go widziała. Po powrocie do domu wyjęła stare fotografie i na jednej z nich odnalazła siebie – dziewczynkę z warkoczykami łowiącą ryby na pomoście we wsi Zgon i marzącą, żeby kiedyś zamieszkać w tej okolicy. Nie mogła uwierzyć, że zupełnie nieświadomie znaleźli swoje miejsce tak blisko.
Tekst i stylizacja: Olga Ewertyńska
Fotografie: Michał Skorupski i Paweł Przestrzelski