Tradycja oczepin dawniej i dziś
Zwyczaj oczepin wciąż jako tako się trzyma, ale to już nie to samo co kiedyś. Nawet czepka w nim brakuje! Ot, kolejna weselna rozrywka – rzucanie welonem o północy, tańce, mało poważne zabawy. A następnego dnia młoda żona zwleka się z łóżka i rusza na poprawiny z odkrytą głową – nasze prababcie byłyby przerażone!
Żegnaj, wianku!
Przecież zgodnie z wielowiekową tradycją mężatce nie wolno było pokazywać włosów. To odróżniało ją od panien. Żoniny warkocz wystawiony na światło słoneczne mógł spowodować lawinę nieszczęść, i to dla całej wsi. Gradobicie, nawałnice, powodzie… Wszystko przez brak czepka. Dlatego gospodynie bardzo pilnowały, by ani jeden kosmyk nie wystawał spod tkaniny. Czepce mężatki nosiły niemal bez przerwy, aż do śmierci, a także i po niej, bo nawet w trumnie.
Jak wyglądały prawdziwe oczepiny?
Przede wszystkim nie odbywały się o północy, lecz po prostu w pierwszym dniu wesela, które mogło trwać jeszcze kolejne dwa. Dawniej zamieniano wianek na czepek jeszcze później – dopiero po nocy poślubnej i przeprowadzce do domu męża. Tradycja wymagała, by panna młoda nie spieszyła się do oczepin. Miała się bronić, wykręcać i zwlekać, nawet głośno lamentować. Mogła też dać dyla do komory albo uciekać wokół stołu.
Sam czepiec weselny nie był tym, który potem nosiła na co dzień. Im bardziej „rozbuchany”, tym lepszy. Niektóre wyglądały jak ogromne balony z koronki, z innych wyrastały drzewka „obrośnięte” kwiatami z bibuły albo kaskady wstęg spływające do ziemi.
Zapewnienie czepca było zwykle zadaniem matki chrzestnej panny młodej. W dniu ślubu pod jej chałupę zachodził brat przyszłej żony albo najstarszy drużba, zabierał czepek i uroczyście przekazywał go starościnie – mistrzyni ceremonii oczepin.
Tekst: Weronika Kowalkowska
Zdjęcia: Polfilm/EastNews, Shutterstock