Wielkanocne zwyczaje - skąd się wzięły, jak kiedyś celebrowano wielkanocne tradycje i dlaczego nie zawsze były bezpieczne?
ZwyczajeProszę wziąć głęboki oddech, usiąść i zapomnieć na chwilę o kurczaczkach, zajączkach i barankach z czekolady. Będzie bowiem mowa o Wielkanocy, prastarym święcie „z dreszczykiem”, kilkudniowym spektaklu celebrującym śmierć i odrodzenie. Można (było) wziąć udział w procesji biczowników, poodpalać fajerwerki albo… nadgryźć apostoła, oczywiście z marcepanu. Poznajcie niezwykłe historie zwyczajów wielkanocnych.
Wielkanocne zwyczaje: Wielki Tydzień
Początek Wielkiego Tygodnia upływał pod znakiem rekolekcji, spowiedzi, gorączkowych porządków i gromadzenia jedzenia na niedzielną ucztę. To cud, że wymęczone dłuuuugim postem społeczeństwo miało siłę miotać się między kościołem, targiem a kuchnią. Tym bardziej że najwięcej energii trzeba było zaoszczędzić na Triduum Paschalne, czyli Wielkie: Czwartek, Piątek i Sobotę. W Wielki Czwartek rozpamiętywano Ostatnią Wieczerzę i ustanowienie Eucharystii, Piątek był dniem żałoby i pokuty, a Sobota – błogosławieństwa, święcenia wody, ognia, pól, zwierząt domowych i pokarmów. Wszystko to o prawie pustym żołądku!
Wielkanocne zwyczaje: Wielki Czwartek
Obmywanie nóg biedakom
Zawsze w Wielki Czwartek dostojnicy kościoła, a niegdyś także pobożni władcy i arystokraci, klękają przed tuzinem starannie dobranych „poszkodowanych przez los”, po czym w geście pokory oraz miłości bliźniego obmywają im nogi. Zupełnie tak jak Chrystus swoim uczniom, zanim zasiedli do Ostatniej Wieczerzy. Dziś całe wydarzenie opiera się na symbolicznych gestach – myciu i całowaniu stóp. Kiedyś biedacy mogli liczyć także na obfity posiłek i hojne datki. Mało tego, kiedy Polska była jeszcze królestwem, dwunastu „szczęściarzy” (odpowiednio starych i obdartych) rokrocznie załapywało się na ucztę, przy której usługiwali im osobiście król Stanisław i znamienici dworzanie! Niestety, nawet najbardziej potrzebująca i łachmaniarska młodzież nie miała szans dostąpienia takiego zaszczytu. „Brudną dwunastkę” dobierano ponoć, kierując się głównie kryterium wieku.
Najbardziej pożądani byli rzadko występujący w naturze stulatkowie oraz właściciele wyjątkowo imponujących zmarszczek, bruzd, bielm i szczerb. Po myciu i uczcie biedacy otrzymywali jeszcze od Korony paczkę na drogę. Były w niej „łyżka, nóż i grabki srebrne, tudzież serweta, w którą dukat był zawiązany”. Poza dworem i kościołami także obmywano się, ile wlazło. Jeszcze na przełomie wieków XIX i XX w Polsce panował wielkoczwartkowy zwyczaj kąpania się w rzece lub strumieniu. Marzło się przy tym niemiłosiernie, ale za to człowiek wychodził obmyty z grzechów, pobłogosławiony. Ponadto takie ablucje przeganiały precz choroby skórne oraz sprawiały, że panny robiły się gładkie, rumiane i w ogóle bardziej nadające do zalotów, które czekały je w lany poniedziałek.
Wielkanocne zwyczaje: Wielki piątek
Groby Pańskie
Takich jak u nas nie ma nigdzie w Europie. Tradycja budowania wystawnych grobów Pańskich przywędrowała do Polski w XVI wieku, ale dopiero w czasach kontrreformacji i baroku rozwinęła się na dobre. Odtąd chodziło przede wszystkim o to, by grób był zjawiskowy, by rzucił gawiedź na kolana i zmusił do ważnych przemyśleń. Aby osiągnąć ten efekt, chwytano się różnych sposobów. XVII-wieczny podróżnik opisuje grób w warszawskim kościele Jezuitów, składający się z „pałaszów i innej broni prawdziwej”. Z kolei w pismach Jędrzeja Kitowicza można przeczytać opis grobu, na którym „lwy błyskały oczami szklannymi (…) wachlowały jęzorami z paszczęk wywieszonymi”. Bardzo popularnymi elementami wystroju były ruchome figury, klatki ze śpiewającymi ptaszkami, a nawet... pozytywki. W miarę jak nasza ojczyzna dostawała kolejne cięgi, porzucono przepych na rzecz komentarza polityczno-społecznego. Ten nurt króluje do dziś. Zgodnie z polską tradycją każdego grobu powinna pilnować straż. I to nie byle jaka! Paradne mundury, orientalne stylizacje, fantazyjne czapki, a nawet sztuczne brody – lista rekwizytów jest długa i zmienia się w zależności od regionu. Za panowania dynastii Saskiej stołecznych grobów pilnowała gwardia honorowa królowej do spółki z oddziałami artylerii konnej. W XIX wieku na wsiach i w miasteczkach do paradnych mundurów zaczęto dodawać elementy fantazyjne.
Na szczęście ten malowniczy zwyczaj dotrwał do dziś. I tak w Słocinie koło Dębicy straż dumnie pręży pierś obleczoną w mundur wzorowany na ułańskim, w Błażowej w okolicach Rzeszowa grobu pilnują ochotnicy w rzymskich zbrojach, a w Pruchniku królują staropolskie kontusze, zdobne pasy i szable. Ale i tak nic nie przebije tzw. turków wielkanocnych, czyli straży z południowo-wschodniej Małopolski. Każda tamtejsza wieś ma ambicję, aby jej turkowie wyglądali wspanialej od innych. Wyścig na pawie pióra, dziwaczne czapki, pęki kolorowych wstęg i girlandy frędzli trwa, ku uciesze parafian i turystów.
Pogrzeb żuru postnego
Wielki Piątek upływał pod znakiem żałoby i wyrafinowanych tortur kulinarnych. W ten dzień przygotowania do niedzielnej uczty trwały w najlepsze – pieczono ogromne, słodkie baby (z kopy jaj na przykład), świąteczne chleby i kołacze, gotowano szynki, przygotowywano sosy do całej armii mięs i wędlin. A potem, nie kosztując ani kruszynki, zamykano te wszystkie frykasy w spiżarniach. Na cztery spusty. Obowiązywał bowiem ścisły post, dopuszczający jeden, w miarę obfity posiłek. Tego dnia królował żur, kartofle (bez omasty) i gotowana ryba. Brrrr. Nic dziwnego, że rozjuszeni smakowitymi zapachami parafianie mścili się na postnych pokarmach, które lada chwila miały ustąpić miejsca świątecznym smakowitościom. Ta zemsta przybrała formę „pogrzebu żuru i śledzia”, zabawy popularnej swego czasu w całej Polsce. Przy akompaniamencie wrzasków, śpiewów i śmiechów gar pełen żuru wynoszono za wieś i zakopywano w ziemi. Równie przykry los spotykał śledzia – jego szkielet wiązano na powrozie i wieszano na drzewie. Zresztą sposobów na „wykańczanie” postnych potraw było więcej, a żadna taka zabawa nie mogła się obejść bez przepychanek, bijatyk, dziewczęcych pisków i polewania się żurem.
Wielkanocne zwyczaje: Wielka sobota
Święconka
Kiedyś w Wielką Sobotę błogosławiono nie tylko pokarmy. Z kadzi wystawionych przed kościołem czerpano wodę święconą, którą potem kropiono domy, stodoły, obory, zwierzęta gospodarskie i domowników. Dzięki takim zabiegom gospodarzy czekał urodzajny, zdrowy rok. Poświęcenie zagrody było bardzo nie na rękę czarownicom – kilka kropel przyniesionej z kościoła wody i nici z uroków, złych czarów oraz klątw.
Równie dobroczynny efekt uzyskiwano, rozpalając wszystkie świece i lampy w domu hubką lub węgielkiem przyniesionym z wielkiego ogniska przed kościołem. Takie ogniska rozniecano w wielkosobotni wieczór, a gdy ogień został uroczyście poświęcony, odpalano od niego tzw. paschał – grubą świecę z symbolami Alfy i Omegi, która miała stać przy ołtarzu przez 50 dni. Dzisiaj wędrujemy do kościoła z małym koszyczkiem wypełnionym „próbkami” świątecznych pokarmów. Kiedyś obyczaj chciał, by do poświęcenia przynosić potrawy w całości. Do ogromnych, wyściełanych białym płótnem koszy pakowano chleby i kołacze, szynki i pęta kiełbas, osełki masła i kopy jaj. Na szczęście nie trzeba było tego daleko nosić, ot kilka kroków do zamożniejszego sąsiada, właściciela największej izby paradnej. W bogatych domach obywało się bez koszy – ksiądz sam fatygował się, aby poświęcić ułożone na odświętnym stole potrawy.
Wielkanocne zwyczaje: Wielka Niedziela i Poniedziałek
Ucztowanie nie zawsze bezpieczne
Tym razem wyjątkowo darujmy sobie rozmowę o pisankach, mazurkach oraz innych wielkanocnych przysmakach i skupmy się na towarzyszących ucztowaniu niebezpieczeństwach. Co najważniejsze, wszystkie dania musiały być pobłogosławione. Wierzono bowiem, że wówczas nie zaszkodzą biesiadnikom. A zaszkodzić mogły i to bardzo. Nie dość, że po sześciu tygodniach bez tłuszczu i słodyczy fundowano sobie porażającą dawkę ciężkostrawnych potraw, to na dodatek rozpychano na siłę ściśnięte postem żołądki. Bywało, że owładnięci konsumpcyjnym szaleństwem świętujący przypłacali wielkanocną ucztę ciężką chorobą. Zdarzały się także ofiary śmiertelne! Trzeba więc było się mieć na baczności i nie ulegać pokusie obżarstwa. W tej dziedzinie najbardziej utrudnione zadanie miała szlachta. Bo jak tu zachować umiar, kiedy na stole piętrzą się naturalnej wielkości barany z marcepanu lub masła oraz pieczone w całości jelenie, prosięta i smakowite bażanty, a służba wytacza kolejne beczki specjalnie na ten dzień sprowadzonych win, miodów i likierów? Nawet dekoracje stołu były jadalne! Z czekolady, konfitur, marcepanu i cukru powstawały nie tylko pojedyncze figury, ale i całe sceny rodzajowe, bardzo pobożne i bardzo, ale to bardzo, kaloryczne.
Świąteczne wystrzały jako element tradycji
Wreszcie, po wielu dniach postu i przygotowań, nadchodziła Wielka Niedziela, którą niegdyś rozpoczynano mszą rezurekcyjną odprawianą w sobotę o północy (w XVIII wieku nabożeństwo przesunięto na rano). Wszyscy świętowali zmartwychwstanie Chrystusa, a nawet gdyby znalazł się bezbożnik chcący przespać całe wydarzenie – nie było mowy, by mu się udało. Noc upływała pod znakiem wybuchów, salw i kanonad. Strzelano z czego się dało: strzelb, armatek i moździerzy. Oficjalnym powodem robienia hałasu była chęć upamiętnienia huku, z jakim odtoczył się kamień zasłaniający wejście do grobu Zbawiciela, i jasności, która poraziła rzymskich żołnierzy. Nieoficjalnie chodziło o dreszczyk emocji i zabawę. W poniedziałek biesiadnicy też nie próżnowali. Młodzież natomiast biegała z wiadrami – wszak to dzień świętego Lejka. Nikomu nie mogło ujść na sucho. Nawet poważni gospodarze chodzili po dyngusie z kurkiem, żeby złożyć sąsiadom i przyjaciołom najlepsze życzenia.
Zobacz też: Jak wyglądała staropolska Wielkanoc?
Tekst: Weronika Kowalkowska
Fotografie: Andrzej Zygmuntowicz/Reporter, Arkadiusz Ścichocki/Agencja Gazeta, Jopictures, East News, Stockfood/Free, Araya, Forum, Be&W, Corbis