Tradycyjne rytuały kojarzą nam się z odległymi kulturami – afrykańską czy azjatycką, tymczasem Słowianie też je kultywowali. To do ich zwyczajów sięga w swoich projektach Anna Rulecka, fotografka i bibułkarka.
Z założycielką marki Folkisz rozmawia Agnieszka Wójcińska.
Co to jest skręt cukierkowy, podobno pani ulubiony?
To ludowa technika bibułkarska, jedna z pierwszych, jakich się nauczyłam. Robi się nią przede wszystkim róże, a czasami kłosy czy ozdoby choinkowe. Polega na skręcaniu bibuły w taki sposób, że przypomina klasycznie zapakowany cukierek. Można na jej podstawie tworzyć wymyślne abstrakcyjne kompozycje.
A rózga, z którą jest pani bardzo kojarzona, co to takiego?
To zapomniany obiekt plastyki obrzędowej, który towarzyszył kiedyś ślubom. Ponieważ ta ceremonia zupełnie zmieniła swój charakter, rózga wymarła. A szkoda, bo jest fascynująca. To był słowiański bukiet, bo w tej tradycji do ołtarza nie szło się z naręczem kwiatów – to zwyczaj anglosaski, tylko z gałązką, która symbolizowała przypieczętowanie umowy. I odwoływała się do koncepcji drzewa życia.
Właśnie zaczęłam nowy projekt #zrózgądoślubu, którego główną protagonistką jest właśnie rózga weselna. To nie tylko próba wskrzeszenia tego zapomnianego, magicznego obiektu, ale również odpowiedź na powrót do korzeni w nowoczesnym wydaniu, tematy poświęcone kobiecości i słowiańskości oraz zagadnienia związane ze znaczeniem rytuałów i symboli we współczesnym świecie.
Jaką rolę rózga grała w ceremonii?
Łączyła się z rytuałami przejścia, które nie są już kultywowane w naszej kulturze. Nadawała rytm całej uroczystości. Była taką pozytywną różdżką, tu warto odczarować jej nazwę, która kojarzy się pejoratywnie. Niesiona przez drużbę, podkreślała momenty, w których coś się działo. Podnosił ją i zapowiadał kolejne części ceremonii. Potem stawiano ją na stole państwa młodych. Przez jakiś czas po ślubie była rodzajem amuletu – symbolem wesela, panny młodej. Od niej pochodzą też rózgowiny, czyli wieczór panieński. Wtedy druhny wiły rózgę, robiły wianki i piekły kołacz. A zarazem spędzały razem czas w kobiecym gronie.
Jak wyglądały rózgi?
Rozmaicie. Wspólnym elementem był trzonek stojący na podstawce. Dzięki temu był to bukiet stojący, ale można go też było wyjąć z podstawki i trzymać. Dekorowano go różnymi rzeczami, w zależności od regionu. W Muzeum Etnograficznym w Krakowie widziałam na przykład całą zrobioną z orzechów pomalowanych na złoto, gdzie indziej przypominała bukiety czysto bibułkowe, w rejonach Rzeszowa łączono bibułę z mirtem i małymi amulecikami, krzyżami czy symbolami maryjnymi. W Lubelskim występowała rózga, którą najbardziej lubię – miała postać rozgałęzionej witki, wokół jej ramion owinięto poszarpaną bibułę, czasem też materiał albo wstążki. Piękny przejaw bibułkarstwa.
Czym ono jest?
Pojawiło się na przełomie XIX i XX w. Wtedy zimą, ludzie tęskniąc za letnimi kolorami, dekorowali domy – piórami, zbożami i innymi dostępnymi w gospodarstwie rzeczami. Gdy do wsi i miasteczek zaczęli przyjeżdżać obwoźni handlarze, którzy oferowali między innymi bibułę w intensywnych barwach, to z niej zaczęto robić domowe ozdoby. Potem bibułkowymi kwiatami ozdabiano też miejsca święte: kapliczki, kościoły, a na Kurpiach święte kąty – domowe ołtarze. Z tego materiału robiono także palmy, rózgi, ozdoby na Święta, pająki. Kiedyś pory roku wyznaczały rytm życia ludzi. Pracochłonne bibułkarstwo to był wspaniały sposób wspólne spędzenie długich zimowych wieczorów.
Zaczynała pani od fotografii artystycznej. Jak pani trafiła na bibułkarstwo?
Mój projekt dyplomowy dotyczył rytuałów przejścia, szczególnie tych związanych z obcinaniem włosów. Na początku zainteresowałam się zwyczajami afrykańskimi, bo to jest pierwsze skojarzenie, gdy myślimy o tradycyjnych obrzędach. Tymczasem to bardzo mylne, bo przecież u nas też były one kiedyś obecne. Od słowa do słowa, zajęłam się słowiańskimi postrzyżynami, które naturalnie prowadzą do obcinania panieńskiego warkocza i tak trafiłam na rózgę – jeden z obrzędów weselnych. A przez nią na bibułę, włoską krepinę, którą pokochałam. Dziś nie tylko sama robię z niej kwiaty i ozdoby, ale też prowadzę warsztaty. I często słyszę: Naprawdę to kiedyś istniało? Nie wymyśliłaś tego?
Ale na pewno pani zmodernizowała. Pani kompozycje są minimalistyczne i nowoczesne.
Interpretuję tradycyjne formy na nowo, eksperymentuję z nimi. Robię kwiaty biorąc na przykład płatki z maków, a pręciki z anemonów. Albo zupełnie pozbawiam je liści. Stają się odrealnione, abstrakcyjne, na czym mi zależy. Za granicą są bardzo realistyczne trendy w bibułkarstwie, ja wolę pozwalać sobie na swobodę, bo natura i tak jest niedoścignionym wzorem. Uważam, że folklor wiąże się ze zmiennością, na przestrzeni wieków kultura ludowa ewoluowała. Tak jak my się zmieniamy – otaczamy się innymi przedmiotami niż kiedyś, mamy inny styl.
Jak na to reagują odbiorcy?
Współcześnie wiele osób, szczególnie w Polsce, ma jakąś blokadę na folklor, który kojarzy im się z przaśnością, cepeliadą. A nowoczesność moich prac ich przyciąga, ich minimalistyczna forma podoba im się wizualnie. Dzięki temu, gdy mnie zaczepią albo napiszą na mediach społecznościowych, mogę im opowiedzieć, skąd to się bierze i przemycić ten kolejny poziom.