Pracownia "Siostry plotą" to wspaniały przykład powrotu do tradycyjnego rzemiosła – z wikliny powstają tu meble ogrodowe, damskie torebki i naczynia
RzemiosłoWiklina wraca do łask. Jest bardzo ekologiczna i zrównoważona, nie obciąża planety, a zrobić z niej można niemal wszystko – fotele, stoliki, kosze, naczynia i torebki. Zobacz, jakie cuda robią z wikliny siostry plecionkarki z warszawskiej pracowni.
Z wikliny plecione – legowiska dla goryli i kosze na kapelusze Hanki Bielickiej
Warszawska Praga uchodzi za miejski mikrokosmos, jeszcze bardziej mikro jest w nim plac Hallera – kameralny, zielony, gdzie wszyscy się znają. I tu właśnie można otworzyć kolejne drzwi do kolejnego małego świata – sklepu wikliniarskiego Siostry Plotą. Oczywiście działa też w sieci, ale wizyta na żywo jest spotkaniem nie tylko z plecionkarstwem, ale też z wielowątkową rodzinną historią.
Wszystko zaczęło się w 1989 roku. Pan Sylwester po 40 latach pracy w wojsku przeszedł na emeryturę. Postanowił razem z synem Jackiem wspomóc przyjaciół i znajomych, którzy zajmowali się na południu Polski plecionkarstwem. Znaleźli lokal przy ulicy Środkowej. Gdy go otwierali, jeden z przechodniów spytał: – A co tu będzie? – Sklep z wikliną – odpowiedzieli. – Jak się przez rok utrzyma, to mi tu kaktus wyrośnie – zaśmiał się ten człowiek.
Utrzymał się 30 lat, przenieśli się tylko na drugą stronę ulicy. Jeździli po Polsce, szukali rzemieślników, kontaktowali właścicieli upraw wikliny z twórcami ludowymi. Na Środkowej zaopatrywali się nie tylko mieszkańcy Warszawy poszukujący koszyków na zakupy. Sklep z wikliną realizował bowiem przeróżne nietypowe zamówienia: a to kosz na kapelusze Hanki Bielickiej, a to kufer, w którym jeden z aktorów był wnoszony na scenę w Teatrze Dramatycznym, to znów legowiska dla goryli w warszawskim zoo, kosze na grzybobranie dla ekranizacji „Pana Tadeusza”… Nazbierało się takich historii.
Nowy pomysł na rękodzieło
Lata płynęły, świat się zmieniał, ale pan Sylwester nie wyobrażał sobie prowadzenia biznesu w internecie. Bez rozmowy z człowiekiem sprzedaż nie miała dla niego sensu. Przyszedł jednak czas pandemiczny, kiedy kontakt z ludźmi stał się niemożliwy. Zapadła trudna decyzja o zamknięciu sklepu. Ale każdy koniec jest zawsze jakimś początkiem…
Wnuczki Ania i Kasia postanowiły wspomóc dziadka w ciężkich czasach. Sklep przecież ciągle miał na stanie mnóstwo towaru. Chciały włączyć się w minimalizowanie strat. Zorganizowały i ogłosiły w sieci wyprzedaż. Informacja lotem błyskawicy obiegła miasto. – Były covidowe obostrzenia, do sklepu mogły wejść tylko dwie osoby, a kolejka na ulicy stała jak do piekarni – śmieje się pan Sylwester. – Po pierwszym dniu wszystko mnie bolało, cały dzień biegania, ściągania koszy spod sufitu. Wieczorem zadzwoniłam do dziadka, martwiąc się, jak on się czuje. Chciałam zaproponować, że kolejnego dnia do sklepu pójdę sama, żeby mógł odpocząć – opowiada Kasia. – Było wspaniale, co? – usłyszała w słuchawce. – Ogłoś tam u siebie, że jutro otworzę o godzinę wcześniej i zamknę godzinę później.
Wyprzedaż trwała trzy dni, zniknęły nawet rzeczy, które zalegały na półkach przez 20 lat. Ludzie przychodzili ze swoimi historiami, wspomnieniami. – To był niesamowity czas – mówi Kasia. – Adrenalina, wzruszenie, magia! Dla nas to też był trudny moment. Sklep towarzyszył nam przez całe dzieciństwo. Ania jako ośmiolatka malowała płot ze sztachet w witrynie. Zadzwoniłam do niej z pomysłem, że może by to jednak prowadzić dalej. – Nie chciałyśmy w dziadku budzić płonnych nadziei. Zastanawiałyśmy się może trzy dni. Człowiek, który racjonalnie prowadzi biznes, na pewno by w to nie wchodził. Ale dla mnie myśl o ratowaniu rękodzieła była bardzo pociągająca – dodaje Ania.
Upleć kosz z wikliny albo torebkę damską, czyli warsztaty z plecionkarstwa
W czasie wyprzedaży odezwał się do nich pan Wojtek Świątkowski. Pamiętał je, kiedy jako dzieci razem z ojcem i dziadkiem przyjeżdżały do nich na plantację wikliny. Jego życie też związane jest z plecionkarstwem. Wykłada w zawodowej szkole rzemiosł w Łowiczu. Po rozmowie z nim Kasia aktorka i Ania graficzka postanowiły wykształcić się na plecionkarki. Namówiły też do tego tatę.
Początkowo przejęły lokal po dziadku, ale kiedy same zaczęły pleść, szybko poczuły, że chcą tę wiedzę przekazywać dalej. Zaczęły organizować warsztaty. Grupa pracowała w malutkim sklepiku. Wtedy – kolejny idealny splot okoliczności – na placu Hallera miasto wystawiło do wynajęcia lokal. – Zawsze podobały nam się jego kolorowe kraty. Kiedy dziergałyśmy torebki na szydełku, to na nich je fotografowałyśmy – opowiadają. Tu miejsca jest sześć razy więcej. Jest pracownia, magazyn, biuro, przestrzeń dla sklepu. Aż trudno uwierzyć, że tam u dziadka to wszystko się mieściło.
Dziś można zapisać się na warsztaty, ale działa też otwarta pracownia. Część uczniów na tyle już opanowała sztukę, że ich prace można kupić w sklepie. A siostrom marzy się, by plecionkarstwo weszło na salony – projekty, jakie miały okazję zrealizować z architektami wnętrz, dały możliwość użycia wikliny jako materiału bardzo wdzięcznego, plastycznego i nieoczywistego. Światło z plecionych lamp dodaje ciepła współczesnym surowym wnętrzom. Ania jako plastyczka chciałaby zbadać ten kierunek rozwoju. W Kasi zrodziła się idea stworzenia Centrum Plecionkarstwa, miejsca, gdzie można zapoznać się z historią rzemiosła, jego tajnikami, gdzie można spotkać się z ostatnimi mistrzami. Na dobry początek tej ścieżki edukacyjnej wydają właśnie książkę, w której znaleźć można trochę historii, ale także wskazówki do własnych eksperymentów z wikliną.
ZDJĘCIA, tekst i stylizacja: gutek zegier