Kiedyś nikt nie pytał o godzinę. Były pory dnia – świt, zmrok, ćma. Zegar, jak ktoś miał, to raczej... dla szpanu.
Mieszczuchy dzięki ratuszowym i kościelnym zegarom już od późnego średniowiecza orientowały się, która jest godzina. Ale na wsi wciąż trzeba było obserwować słońce, zwierzęta i rośliny, nasłuchiwać dzwonów kościelnych albo piania koguta.
Nikt nie umawiał się na dziewiątą, bo dobę zamiast na godziny dzielono na pory: świt – przed wschodem słońca, brzask i zorza, potem dnienie, przedpołednie, południe i popołednie, śródwieczerz, odwieczerz, wieczór, zmierzch, zmrok i ćma, kiedy zapadały zupełne ciemności. Zegary nie były chłopom wcale potrzebne. Chyba żeby zadawać szyku.
Znaczenie zegara
W najbogatszych chałupach na początku XIX wieku można było spotkać wielkie, stojące zegary szafkowe. Kosztowały furę pieniędzy i bardzo podnosiły prestiż domostwa. Potem przyszła moda na mniejsze, wieszane na ścianach i bogato ozdabiane zegary ludowe, przywożone z wypraw w szeroki świat, czyli do Szwarcwaldu i Czech.
Włączano je do posagów i z dumą pokazywano gościom, ale… rzadko sprawdzano, która godzina. Ot, po prostu ozdoba. Może i budziły domowników głośnym biciem, ale - w przeciwieństwie do koguta - nie odpędzały licha i innych złych mocy panoszących się w obejściu przed wschodem słońca.
Tekst: Weronika Kowalkowska
Zdjęcia: Bridgeman/Photopower, Shutterstock, Pixabay