Zakochani w czereśniach: wymarzone ranczo, gdzie czas płynie wolniej
Domy w PolsceKiedy zakwitną, zawsze jest święto. Maria i Krzysztof zapraszają przyjaciół, rozstawiają w ogrodzie stół i godzinami siedzą pod drzewami. Bo w tym miejscu przyroda jest naważniejsza. Przyroda i spokój, którego tak bardzo pragnęli, żyjąc w mieście.
Nie sprowadził ich tu przypadek ani niespodziewane zauroczenie. Domu w lesie, takiego na weekendy, wakacje, a także do pomieszkania dłużej, szukali od dawna, bo byli zmęczeni miastem. – Znalazłem wiele siedlisk do stu kilometrów od Bydgoszczy, zanim tu trafiliśmy – opowiada Krzysztof – ale gdy zobaczyła je Maria, natychmiast odpadały.
Bez tłumów turystów, za to z klimatem
Powodów było wiele: a to za daleko, a to za blisko miasta, to znów za dużo ludzi w okolicy. Grymasiła, chociaż na co dzień nie jest wybredną osobą. Po prostu wymarzone „ranczo” miało wyśrubowane kryteria.
Przede wszystkim musiało być autentyczne. I takie udało się znaleźć. Z trzech stron otaczają je pola i gospodarstwa, czyli, jak mówi Maria, „prawdziwe życie”. Mała wieś w powiecie tucholskim ma jeszcze jedną zaletę – do najbliższego jeziora idą spacerkiem niespełna półtora kilometra. Jest nieduże i kompletnie nieturystyczne, w sam raz dla kogoś, kto niespecjalnie przepada za tłumem ludzi na plaży.
Pasją Krzysztofa od lat są paralotnie. Jemu marzyło się więc, żeby siedlisko leżało w pobliżu jedynego na Kaszubach startowiska paralotniowego w Borsku. To też się udało, bo jest oddalone zaledwie o godzinę jazdy samochodem. Któregoś razu wiatry zniosły go na tereny wsi i mógł dzięki temu z góry obejrzeć własną posiadłość, pobliskie jezioro i całą okolicę. To było niesamowite przeżycie, wspomina je do dziś, mogło przecież dmuchnąć z innej strony, a wtedy poleciałby w zupełnie innym kierunku: – Paralotnia nie ma silnika, sterowanie jest ograniczone, bo pod wiatr lecieć się nie da, a ten może się czasem zmienić. Każdy lot jest loterią – dodaje.
W pobliskim Tleniu odbywają się co niedzielę jarmarki z lokalnym rękodziełem, ekożywnością i regionalnymi produktami. Kupują tam świeże sery, wiejski chleb, kiedyś upolowali wyszywaną makatkę, idealnie pasującą do tej, która wisi w łazience na górze. Jaja czy kurę na rosół najczęściej zaklepują sobie na miejscu u sąsiadów.
Jak pomalować ściany? Byle nie na żółto!
Ale tak naprawdę do tego miejsca przekonały Marię stare czereśnie i ogród. Tego najbardziej brakowało jej w mieście: kwiatów i własnych warzyw. Teraz ma tulipany, jeżówki, rudbekie, ostróżki, maki, nagietki, irysy, trawy, groszek pachnący, piwonie, floksy, przetaczniki, konwalie, czosnek. Do tego warzywnik i jagodnik. To dlatego powiedziała „TAK”, chociaż było jasne, ile pracy czeka ich w domu.
– Poprzedni właściciele mieszkali w nim przez 40 lat. Budowa i urządzanie wnętrz w tamtych czasach były trudne i często kupowano to, co akurat rzucili do sklepów – opowiadają. Takich „zdobyczy” odziedziczyli wraz z domem sporo. Całe wnętrze było żółtobrązowe, na ścianach boazerie, w pokojach meblościanki – zbieranina z tych wszystkich lat. Nie wyobrażali sobie odpoczywania w tak przytłaczających, ciemnych i ciasnych pokojach. – Do tego na żółty mamy alergię – dodaje Maria. – Długo żyliśmy w mieszkaniu, które było całe pomalowane na ten kolor, łącznie z sufitami. Tak bardzo obrzydła nam ta barwa, że baliśmy się pomalować ściany na inny kolor niż biały.
Szczypta włoskich inspiracji
Pół roku szukali projektantów wnętrz, którzy znajdą pomysł na ich nowy dom. Ale kiedy wreszcie trafili na Sylwię i Marka z Pracowni Duży Pokój, nawiązała się między nimi prawdziwa „przyjaźń projektowa”, jak mówią. – Doskonale się rozumiemy, czytamy sobie w myślach, ale też wzajemnie się zaskakujemy. Od razu im powiedzieliśmy, że wszystko ma być białe, a oni przyjęli tę informację ze spokojem.
Nowym gospodarzom zależało na prostocie, ale i nietuzinkowych elementach wystroju. Wiele z nich zrobiono na zamówienie: kosze wiklinowe w zabudowie kuchennej, kute relingi i wieszaki, postarzane dębowe blaty do łazienek oraz większość mebli. Maria i Krzysztof dużo podróżują i lubią włoskie klimaty. Któregoś razu, podczas wspólnego oglądania zdjęć z wakacji, pokazali projektantom ornamenty, które wpadły im w oko. Przyznali się, że od dawna marzy im się taka namiastka Italii. Marek od razu zaprojektował i wyciął szablon, a że ekipa budowlana burząca ściany i kładąca podłogę nie była zbyt biegła w sprawach detali, Sylwia sama złapała za farbę, drabinę i narzędzia do tapowania. Dekor zdobi teraz ściany salonu.
Na koniec urządzili poddasze, które poprzedni właściciele traktowali jak strych na graty i niechciane meble. Na szczęście schody były w doskonałym stanie, a okna na tyle duże, że świetnie doświetliły sypialnię i otwartą łazienkę. W czasie pandemii Maria przeniosła się tu na stałe z mamą. Dopiero zimą przekonała się, jaka to frajda siedzieć z gorącą herbatą przy kominku. – Wtedy doceniłyśmy smak domowych konfitur, które latem smażyłam z własnych owoców – mówi.
ZDJĘCIA, STYLIZACJA i TEKST: mONIKA FILIPIUK-OBAŁEK
Kontakt do architektów: Pracownia Duży Pokój, pracowniadp.pl, projekty@pracowniadp.pl
Zobacz także: Dom z drewna z białymi meblami