Kasia i Krzysztof zostawili za sobą rozpędzone miasto. Dostali spokój i najpiękniejsze poranki świata. Ale też tęsknotę za najbliższymi. Coś za coś, jak to na emigracji.
Ucieczki za miasto
Katarzyna i Krzysztof Szarrasowie śmieją się, że mieszkają „w środku niczego”. Jak okiem sięgnąć – tylko przyroda. I to im bardzo odpowiada. Ale zanim znaleźli to miejsce w Gorle, wyprowadzali się z Warszawy już dwa razy. Najpierw tylko 20 kilometrów, do Puszczy Kampinoskiej. Wrócili do miasta po kilku latach, bo dzieci miały dość wiochy, bo praca, bo opieka nad rodzicami... Druga przeprowadzka była dużo bardziej świadoma i przemyślana. Zamieszkali w odrestaurowanej kurpiowskiej chacie pod Warszawą.
Psy miały gdzie biegać, wnuki gdzie się bawić. A oni mogli sprawdzać swoje romantyczne wyobrażenia o byciu blisko natury i przygotowywać się do prawdziwego życia na wsi – odśnieżania drogi, żeby ruszyć się z domu, palenia w kominku, żeby nie zamarznąć, do długich okresów wyciszenia (po miastowemu: nudy).
Dom z malowanymi okiennicami
Trzeci raz wydarzył się jakoś tak niepostrzeżenie. Miejsce mieli już od dawna – działkę na skraju mazurskiej wsi, na skarpie nad samym jeziorem (uwiódł ich poniemiecki dom z okiennicami malowanymi w kwiaty). Bywali tam na początku tylko latem, potem coraz częściej. Poznawali innych uciekinierów warszawskich, którzy wydawali się spełnieni, szczęśliwi, zadowoleni z życia. To ich pociągało. Nie przeszkodziły nawet kłopoty finansowe, gdy się okazało, że dom się rozsypuje i właściwie trzeba go budować od nowa. – Pomogły dzieci i działaliśmy dalej – opowiada Katarzyna.
Tak powstała ich wizja starego mazurskiego domu z cegły i kamienia, z ozdobnymi nadprożami, szczytami i gzymsami, wielkim kominkiem, ciężkimi schodami i galerią wewnątrz. Szczęśliwie część materiałów leżała na działce, np. kamień, którym obłożona jest elewacja. Dachówkę odzyskali ze starego dachu. Podłogi i schody są zrobione z rozbiórkowego drewna i XIX-wiecznej klasztornej cegły.
Narodziny Szarej Sowy
Prawdziwy dom musi mieć nazwę, jak te wszystkie klimatyczne siedziby w Anglii, we Francji czy Włoszech. Łatwą do zapamiętania, wypisaną na mosiężnej tabliczce. Tu nieoceniona okazała się przyjaciółka Anka. Opowiedziała, jak to jej mąż zawołał do niej z drugiego pokoju: „Szarasowa w telewizji, chodź szybko”. Anka była przekonana, że chodzi o Kaśkę (żona Szarrasa to przecież Szarrasowa), więc przybiegła w te pędy i straszliwie się rozczarowała, bo chodziło o „Szarą Sowę”, film z Pierce’em Brosnanem. Tak narodziła się nazwa siedziby. – Wszyscy orzekli, że genialna.
– Żona znalazła firmę, która robi starymi technikami odlewy w mosiądzu (Signcast Ltd z Wolverhampton w Anglii) i powstała tablica, mocna, na wieki, dla wnuków i prawnuków – opowiada Krzysztof. Od tamtej pory w domu przybywa sów: glinianych, drewnianych, kamiennych. Pilnują obejścia i przynoszą szczęście.
Urządzanie domu na Mazurach
Z meblami i sprzętami nie było kłopotu. Zbierali je przez całe życie, myszkując w weekendy po aukcjach i targach staroci. Znajomi wiedzieli o tym ich upodobaniu, więc w prezencie podrzucali a to drewnianą skrzynkę na kwiaty, a to kuty kosz na drewno…
Właściwie każdyz mebli w tym domu ma swoją historię. Komplet wypoczynkowy spędził wcześniej sześć lat w garażu. – Kupiłam go, bo był z litego dębu, to porządne przedwojenne meble – usprawiedliwia się Katarzyna. – Byłem pewien, że te graty skończą w kominku – śmieje się Krzysztof. „Kanapa i spółka’’ były rzeczywiście w opłakanym stanie, ale ich czas nadszedł. Po renowacji i z nowym, jasnym obiciem zajmują honorowe miejsce w salonie i zachwycają gości.
Stół stał kiedyś w kwaterunkowym mieszkaniu żoliborskiej kamienicy wybudowanej w 1929 roku przez dziadka Katarzyny. – Potem wrzucono go do piwnicy. Babcia trzymała na nim jabłka. Jeszcze później trafił do kuchni na poddaszu ich poprzedniego domu. Teraz, odmłodzony, wywoskowany przez Krzysztofa, stoi w pokoju.
Kuchenne eksperymenty
Na wsi czas spędza się inaczej niż w mieście, bardziej kuchennie-domowo. A gotować lubią oboje. Raz razem, raz osobno, bo mają inne temperamenty kulinarne. – Mąż ma swoje sprawdzone przepisy: faworki piwne, sernik na zimno. Rzadko próbuje czegoś nowego, po długich przygotowaniach powiększył swoją kartę dań o pierogi i nalewki. Wychodzą bajkowe! – opowiada Katarzyna. Sama ma duszę eksperymentatorki. Bierze przepisy od znajomych i tworzy własne wersje. A potem zapisuje. – Mam już osiemdziesiąt takich ulubionych potraw, każda jest przypisana do autora pierwowzoru i jest to zaznaczone w nazwie, na przykład szarlotka cioci Zosi. Ale najbardziej lubię smażyć konfitury, niemal przez całe lato i ze wszystkiego, co akurat dojrzewa...
Życie z dala od miasta
Okolice Gorła to takie miejsce, w którym nie odczuwa się jeszcze specjalnej różnicy między sezonem i czasem bez turystów. – Nie jesteśmy hotelarzami i naszych gości traktujemy jak domowników. Dzielimy z nimi naszą życiową przestrzeń, toczymy długie inspirujące rozmowy połączone z równie inspirującą degustacją nalewek.
Wpadają sąsiedzi z opowieścią o nowo narodzonym źrebaku, o gatunkach sera, które wytwarzają, albo po prostu na partyjkę brydża. Życie toczy się niespiesznie, wręcz banalnie, ale rutyna codziennych obowiązków działa kojąco.
Rzucić tego wszystkiego w diabły nie chcieli nigdy, nawet w najzimniejszą zimę. W końcu ta trzecia ucieczka za miasto była z wyboru, nie z musu. – Ale mimo to miałam moment zawahania, gdy rodziły się nasze wnuczki – opowiada Katarzyna. – Powroty z Warszawy były trudne, robiło się tęskno i pusto. Rodzice, dzieci, wnuki mieszkają daleko. Ale i tak jesteśmy pewni, że kiedyś dokonaliśmy właściwego wyboru.
Tekst: Michalina Kaczmarkiewicz
Zdjęcia: Aleksander Rutkowski
Stylizacja: Anna Olga Chmielewska
Dziękujemy: Comptoir de Famille, dutchhouse.pl, Meubles de Charme, Scandinavian Living