Jak porzucić miasto, wywrócić swoje życie zawodowe, prywatne o 180 stopni i niczego nie żałować? Poznajcie historię Moniki oraz Piotrka.
Ich życie potoczyło się tak jak w wierszu Wisławy Szymborskiej: „Od dłuższego już czasu bawił się nimi przypadek. Jeszcze nie całkiem gotów zamienić się dla nich w los, zbliżał ich i oddalał, zabiegał im drogę...”.
Kiedy latem 2012 roku Monika wybierała się na babski wyjazd w Bieszczady, nie przeczuwała, że odmieni się całe jej życie.
Blog o codzienności na wsi: Chata nad Wisłokiem
Znała Piotra już wcześniej, choć nigdy się nie widzieli. Z zapartym tchem śledziła jego blog, w którym opisywał chatę w Beskidzie Niskim.
– Fascynował mnie świat starego domu i jego właściciela – mówi Monika. Lubiła czytać o przybijaniu gontów, o ratowaniu kolejnej części chyży, o codzienności i o planach, o tym, jak spełniają się marzenia.
– Przez długi czas nie łączyłam chaty, Piotra i jego bloga w całość – wspomina. – Dopiero po pewnym czasie zorientowałam się, że chyża, o której czytam, to ta, do której jadę na wakacje. Wiodło mnie w tę stronę przeznaczenie.
Piotr: – Życie jest za krótkie, by spełnić wszystkie marzenia. Pracujemy, brakuje nam czasu dla znajomych i rodziny. Kiedy skończyłem 30 lat, zdałem sobie z tego sprawę. Szukałem sposobu, żeby połączyć pracę z marzeniami. Po wycieczce do skansenu w Sanoku wpadłem na pomysł prowadzenia gospodarstwa agroturystycznego. Chyża na odludziu? Po prostu ideał.
Trzeba ją było tylko znaleźć. Łemkowską zagrodę Piotr kupił od schorowanego pana Felka. Wszyscy
w okolicy mówili, że jest najlepszym pszczelarzem, więc postanowił spróbować jego miodów. Niesamowite widoki zapadły mu w serce, rodzina jednak nie chciała domu sprzedać. Aż tu nagle wiosną przychodzi wiadomość, że jeśli nadal chce kupić chatę, ma przyjechać.
– Wskoczyłem w pociąg, a dwa tygodnie później byłem właścicielem pięknej drewnianej ruiny – opowiada Piotr. Dziś sami z Moniką robią miody. Ona gotuje mniszkowy, on założył pasiekę. Historia zatoczyła koło.
Spotkanie i miłość od pierwszego wejrzenia
Tamtego lata zatrzymały się z koleżankami u Piotra i... Monika przepadła! Kawa u studni, ptasie trele, stada owiec i kóz, miliony gwiazd, zielone góry, a wśród nich drewniane cerkwie i chaty. Jakby czas nagle stanął w starej baśni!
Monika: – Tak szczerze mówiąc, nawet jeśli byłyby jakieś znaki na niebie i ziemi zapowiadające „nas”, i tak byśmy ich nie zauważyli... Widzieliśmy tylko siebie.
Wróciła do pracy, do miasta, ale tęskniła. Obojgu trudno było o sobie zapomnieć. Piotr pisał: „Widzisz, Moniu, właściwie mam już to, do czego dążyłem, tylko okazuje się, że nie mam z kim tego dzielić”. A potem pokonywali w miesiącu setki kilometrów, by ze sobą pobyć choć dzień, dwa...
Pierwsze lata to ciągła podróż między Poznaniem, Łodzią, Warszawą a Wisłokiem Wielkim.
– Nie wiedzieliśmy jeszcze, że razem stworzymy dla siebie wspólne miejsce. Ale taka potrzeba dojrzewała w nas z miesiąca na miesiąc.
Wspólny dom
Piotr: – Kiedy poznałem Monikę, nie mieszkałem jeszcze w chacie na stałe. Monika: – To ja się pierwsza wprowadziłam i spędziłam w niej sama osiem miesięcy, od września 2014 do maja 2015 roku.
Piotr nadal pracował w Łodzi i przyjeżdżał tak często, jak tylko mógł. On jest z wykształcenia elektrykiem, przez 20 lat zajmował się motoryzacją, wiele razy pomagał tacie przy remontach. Ona etat w szkole zamieniła na stanowisko palaczo-kucharzo-sprzątaczo-budowlańca – jak mówi. Stuletni drewniany dom to wielkie wyzwanie, zwłaszcza że niemal wszystko robią sami, tylko od czasu do czasu pomagają przyjaciele albo rodzina.
Sielskiego życia na razie niewiele zakosztowali, bo wciąż trzeba coś budować, gipsować, malować, cyklinować, ługować, sadzić i zbierać. Nie idą na łatwiznę. – Nie używamy żadnych środków ochrony roślin, tylko metody naturalne, na przykład do walki z bielinkiem kapustnikiem mamy wrotyczowe ziele, mszyce odstraszamy zgniłą pokrzywą, nawozimy ziemię obornikiem.
W chacie także unikamy chemii. Nie znajdziesz u nas lakierowanych powierzchni. Królują mydło, ług i wosk. Siejemy grykę i inne rośliny miododajne, uprawiamy warzywniak, ziemniaki, kapustę, ogórki, pomidory. Kilkanaście arów ręcznej pracy, ale chcemy być samowystarczalni.
Piotr: – Latem to ciężka orka. Za to pospać trochę dłużej możemy. Wstajemy o siódmej i przygotowujemy śniadanie, karmimy zwierzaki. W ciągu dnia zajmujemy się gospodarstwem. Warzywniakiem, pasieką, koszeniem, pieleniem. Przygotowaniem drewna na opał. W międzyczasie Monika gotuje obiad. Jemy wspólnie z gośćmi. Jeszcze tylko sprzątanie, pogaduchy i o północy możemy iść spać.
Zimą musimy co kilka godzin dorzucić do pieca i kominka, bo nie mamy centralnego ogrzewania. Za to wolny czas spędzamy na leniuchowaniu, oglądaniu filmów, planowaniu. Mamy już wędzarnik, piec chlebowy i balię do kąpieli, teraz kończymy taras z widokiem na Wisłok, a marzy nam się jeszcze piwniczka pełna miodu i wina...
Praca przy chyży pewnie nigdy się nie skończy, ale za żadne pieniądze nie wróciliby do miasta. – Wrosłem w to miejsce korzeniami, jakbym stąd pochodził – mówi Piotr. – To życie jest zupełnie inne od miastowego. Prawdziwsze. I choć bywa ciężko, z bliska góry tylko zyskują.
Tekst: Joanna Halena
Stylizacja: Agata Jaworska
Zdjęcia: Igor Dziedzicki