Kiedyś mieszkali tu benedyktyni, dziś krząta się nasza wielka rodzinka. Pracy też mamy dużo, jak tamci mnisi, ale z dyscypliną to bywa różnie – śmieje się Nathaly.
Czy specjalnie szukaliśmy czegoś tak bardzo dziwacznego jak były klasztor?
No nie, bez przesady. Ale rzeczywiście omijaliśmy szerokim łukiem te wszystkie domy z katalogu. Marzyliśmy o czymś starym.
Właściwie to zadecydowali chłopcy. Kiedy tu przyjechaliśmy, po prostu oniemieli. Stały takie dwa szkraby z rozdziawionymi buziami i błyszczącymi oczami. Byliśmy przygotowani, że stary dom będzie wymagał remontu, pracy i sporo pieniędzy, ale to, co nas naprawdę przerażało, to skala. Nasz klasztorek – tak na niego teraz mówimy – to ponad 500 metrów powierzchni!
Reinhard, który jest inżynierem i lubi sobie wszystko przeliczyć, od razu mi oznajmił, ile nas będzie kosztować samo pomalowanie ścian. Zrobiło to na mnie wrażenie. Ale przecież człowiek, jak ma dzieci, to staje po prostu na głowie, żeby im nieba przychylić. A ja wierzyłam, i Reinhard też, że najlepsze, co możemy im dać, to szczęśliwe dzieciństwo. Potem już na wiele rzeczy nie będziemy mieli wpływu. A dzieciństwo w takim domu to prawdziwa przygoda.
Trzeba przyznać, że mnisi potrafili wybrać sobie miejsce do zamieszkania. Blisko lasu, nad jeziorem – w sam raz do kontemplacji. Nie wiadomo, kiedy pojawili się w Windach nad jeziorem Ammer w Górnej Bawarii, na pewno przynajmniej sto lat temu. Ale z czasem klasztor zaczął pustoszeć i podupadać, w końcu kilkanaście lat temu wystawiono go na sprzedaż.
W tym mniej więcej czasie my zaczęliśmy rozglądać się za większym domem. Mieszkaliśmy wtedy w szeregowcu pod Monachium, mieliśmy już naszych chłopców, kuca i pinczery – Medard i Viktorin to staruszkowie. Ale Reinhard marzył o dziewczynce, zresztą od zawsze chcieliśmy mieć naprawdę dużą rodzinę.
Czy to krępujące mieszkać w byłym klasztorze?
Hm, od razu na początku musieliśmy jakoś się z tym zmierzyć. Trzeba było zdecydować, czy czyścimy budynek ze wszystkich pozostałości po poprzednich właścicielach. I nie o same obrazki i figurki chodziło, tylko o kapliczkę z ołtarzem!
Zostawiliśmy ją w końcu, i bardzo dobrze. Pozbyć się – zawsze najłatwiej. A potem szkoda. Zresztą na co dzień jest zamknięta, nie jest to pokój, po którym biegają dzieci. Za to dzięki niej w naszym domu odbyło się już kilka ślubów! Głównie znajomych, ale wieść się niesie i zgłosiły się też całkiem obce pary. Zawsze się zgadzamy, chociaż to zamieszanie nie z tej ziemi. Marzy mi się, że nasze dzieci też kiedyś będą komuś przysięgać przed tym ołtarzem.
Od przeprowadzki rodzina nam się jeszcze podwoiła. Urodziły się dziewczynki, najpierw Betsy, potem Tony. Mamy jeszcze dwa konie i stadko charakternych kur. Mieliśmy z nimi przejścia pierwszej zimy – za żadne skarby nie chciały spać w kurniku, musieliśmy je tam zapędzać podstępem. Myślę, że naprawdę nam tu dobrze. To zabawne, inne dzieci bawią się w policjantów i złodziei, a nasze w... mnichów.
Chłopaki to już duże byki, ale wciąż mówią na siebie „braciszek Thomas” i „braciszek Christian”. Teraz zapędzam wszystkich do pracy w ogrodzie, prawdziwie benedyktyńskiej, bo przez te wszystkie lata nawet go nie ruszyliśmy. Zastanawialiśmy się, czy znajdziemy w nim zioła, bo przecież benedyktyni z nich słyną, i wyobraź sobie, znalazłam już lubczyk, babkę i kurdybanek.
tekst: Zenaida des Aubris/living4media/FREE
zdjęcia: Christine Bauer/living4media/FREE
opracowanie: Eliza Otto
Lubisz piękne wnętrza? Sprawdź dom Annelie… CZYTAJ WIĘCEJ.